
REKLAMA
Łączenie obowiązków zawodowych z obowiązkami domowymi nie jest łatwe - to wie każdy, kto choć raz próbował. Nie twierdzę, że jest niemożliwe, ponieważ milionom ludzi udaje się to codziennie. Nie nam oceniać życie innych, więc odniosę się tylko do swojego przypadku i swoich umiejętności efektywnego wykorzystywania doby.
Sama o sobie mówię, że najważniejszą moją cechą jest pracowitość. Nauczyłam się tego w domu rodzinnym. Inaczej nie udałoby mi się przetrwać. Od momentu, kiedy na świecie pojawił się mój syn, musiałam inaczej poukładać plan dnia. Wiadomo - żłobek pomaga, ale to nie jest tak, że za mnie wychowuje moje dziecko instytucja. Mąż też pomaga, ale przecież ma też swoje pasje (gry komputerowe to zło ;) ), pracę, ochotę poleniuchować.
I właśnie. Ja też mam ochotę poleniuchować. Jak mam czas, to leżę i odpoczywam. Jak nie mam czasu, to tylko leżę. Tak było kiedyś. Teraz zdarza mi się rzadko tylko leżeć, ponieważ zazwyczaj mam towarzysza walącego mnie po łbie pilotem telewizora, klockami drewnianymi, garnkiem-sorterem, kiedy tylko na chwilę przysnę. To może i jest urocze, ale jest też najnormalniej w świecie wkurzające.
Zdarza się tak, że jestem po pracy tak padnięta, że nie chce mi się wstawiać prania, iść z psem na spacer, myć naczyń (dlaczego ja nie mam miejsca na zmywarkę?), gotować obiadu i jeszcze: nakarmić syna, przewinąć syna, pobawić się z synem, poczytać książki synowi, poukładać klocków z synem.
Nie mam czasami ochoty mieć syna. Chciałabym na dzień-dwa nie mieć dziecka. Nie dlatego, że nie kocham mojego małego zła, które było mniejszym złem, kiedy nie chodziło, nie krzyczało, nie umiało wymuszać płaczem, nie ciągało mnie za nogawkę spodni, kiedy jestem czymś zajęta, ale dlatego, że chcę mieć czas tylko dla siebie, że chcę nie robić nic, a bycie matką nie polega na robieniu nic. Przyznaję się bez bicia, że bez żadnej tęsknoty raz na jakiś czas oddaję moje dziecko pod opiekę mojej mamie (której pół roku w roku nie ma w kraju) nawet na cały weekend. Odwożę w piątek, odbieram w niedzielę. W piątek jestem szczęśliwa i wtedy tylko leżę, w sobotę do południa leżę i odpoczywam, w międzyczasie sprzątam, po południu leżę, a w niedzielę rano z radością jadę po syna. On uwielbia być u babci, bo tam są psy, koty, podwórko, inne dzieci, ciotki, wujki i pradziadek, a ja wiem na milion procent, że nie dzieje mu się krzywda, kiedy go nie widzę, więc też lubię jak tam jest.
Czy brakuje mi pod nieobecność syna tego marudzenia, płaczu, zabaw i walenia mnie po głowie, czym popadnie? Jasne, że tak. Ale to jest najmilsze odczuwanie braku kogoś, jakie było mi dane odczuwać.
Niestety nie mogę zawieźć syna do babci zawsze, kiedy mam na to ochotę. Babcia wyjeżdża na dwa miesiące i potem wraca na dwa miesiące. Nie obciążam jej więc zbyt często, bo ma swoje życie, bo ma swoje sprawy, bo ma jeszcze inne wnuki. Przychodzi więc dzień kryzysu. Jestem wtedy zła jak osa. Nic mi nie pasuje. Chcę wyrzucić męża i dziecko przez okno. Wyganiam ich na spacer, w odwiedziny do kogokolwiek, w nocy kopię męża, żeby wstał do syna, albo udaję, że twardo śpię i nic nie słyszę.
Mój mąż jest fantastycznym ojcem. Sama chciałabym mieć takiego. Mąż nie pomaga mi w opiece. Mąż jest równoprawnym rodzicem, opiekunem, przewodnikiem po świecie. Wiem, że za kilka lat moje chłopaki razem usiądą przed wartymi majątek komputerami i będą naparzać w setną edycję Wiedźmina, World of Tanks, czy inne Diablo. I już się cieszę.
Dziś wspólne zabawy ograniczają się do ganiania po podłodze sterowanego czołgu, który kupiłam mężowi w prezencie urodzinowym, żeby odciągnąć go od komputera, do układania klocków, do biegania po domu i spacerów po ulicach naszego miasta. Myślę, że to między innymi wynik moich leniwych dni. Mąż musiał stanąć na wysokości zadania, odstawić komputer na czas moich fochów i zając się synem. Bywa jednak i tak, że to on nie ma ochoty zajmować się synem, że jest rozdrażniony, bo jakaś pinda w pracy wytrąciła go z równowagi. Mimo wszystko to ja częściej potrzebuję być tylko ze sobą.
Był czas, że miałam wyrzuty sumienia. Myślałam, że jestem złą matką, złą żoną, złym człowiekiem. To nie jest jednak ta kategoria.To nie chodzi o złych lub dobrych człowieków. Tu chodzi o zmęczenie materiału. Po prostu czasami najbardziej pracowity i obowiązkowy człowiek ma ochotę być leniwy. Tzn. ja myślę, że ma ochotę, bo ja mam. I czasem po prostu mi się nawet nie chce chcieć...
PS
Drogi Czytelniku, Doga Czytelniczko,
jeśli już dotrwałeś do końca i masz ochotę wyrazić swoją opinię, to odnieś się, jeśliś łaskaw, merytorycznie do treści, a moją osobę zostaw w spokoju świętym. Idą święta, bądźmy dla siebie mili - choćby tak po polsku, a więc na pokaz i na siłę. Wiem, że jestem durna, głupia i jestem też złą matką, więc nikt mi nie musi tego przypominać. Dziękuję z góry za uszanowanie mojej prośby na moim blogu, a więc tak jakby za stosowanie się do zasad panujących w moim wirtualnym domu.
Wszystkim zatwardziałym w swych poglądach, zakochanych w swoich dzieciach proszę, aby uszanowali, że każdy żyje tak, jak chce i wychowuje swoje dzieci, jak chce i ma do tego prawo - święte prawo.