Wg opinii "mądrych i doświadczonych", po zostaniu rodzicem zmienia się wiele rzeczy, a na pewno zmienia się pogląd na wiele spraw. Póki co nie zgadzam się z tą opinią. Zmieniły się niektóre rzeczy, ale nie ma ich aż tak wiele, jakby mogło się wydawać.
Zmieniła się przede wszystkim zawartość mojej torebki. Można w niej teraz często znaleźć grzechotkę, woreczki na zużyte pieluchy (bardzo przydatne na spacerze z psem), łyżeczkę i paragony ze sklepów z artykułami dziecięcymi. Zmieniła się też torebka. Teraz jest to plecak, bo tak łatwiej ogarnąć wszystko razem i przy noszeniu dziecka w chuście nie utrudnia funkcjonowania.
Jak już kilka razy wspominałam, już podczas ciąży zmodyfikowaliśmy nieco nasze plany i kolejność realizacji marzeń. Czasami mamy problem z wyjściem gdzieś wieczorem, bo godzina wydarzenia jest na tyle niefortunna, że nie chcemy robić kłopotu ciociom, które mogłyby zająć się w tym czasie naszym dzieckiem. Jednak już przed urodzeniem syna staraliśmy się wracać do domu o przyzwoitej porze, zwłaszcza w ciągu tygodnia, ponieważ lubimy chodzić do pracy wyspani, a mój mąż stawia to nawet jako priorytet. Teraz co najwyżej przyczyna "zasiedzenia" jest inna, ale w naszej aktywności towarzyskiej niewiele się zmieniło. Jesteśmy nawet widywani na mieście z nosidełkiem dziecięcym grubo po północy lub żegnający gości o niezidentyfikowanej godzinie.
Jeśli chodzi o codzienne życie, to zmiany są zależne od wielu czynników, nie zawsze zależnych od rodziców. U nas jest bardzo podobnie jak przed narodzinami juniora. Myślę, że to efekt nastawienia i szczęśliwego zbiegu wielu okoliczności, a także osób, którymi się otaczamy. Ten tekst ma być jednak o czymś zupełnie innym.
Zdarzało się wiele razy, że, spędzając gdzieś czas wolny, irytowało mnie zachowanie dzieci, nie tylko obcych, ale także tych, które są w rodzinie. Tak jest z resztą do dziś. Nie lubię niewychowanych, nieogarniętych przez opiekunów, rozwydrzonych dzieciaków, które wtrącają się w rozmowę, chcą być pępkiem świata, przeszkadzają, drą się, płaczą na każde "nie" kierowane pod ich adresem. Nie ukrywam, że reaguję na takie zachowania i potrafię być bardzo niemiła. Po prostu nauczono mnie w domu, że dzieci mają swoje miejsce, dorośli swoje i nie zawsze jest to miejsce wspólne. Na przykład podczas rodzinnych "dorosłych" uroczystości w naszym domu dzieci bawiły się w jednym pokoju, dorośli w drugim i nie było sytuacji rozkładania klocków obok stołu, czy zaciągania rodziców do karaoke, kiedy rodzice ewidentnie nastawili się na nasiadówę przy stole. Nie mam tu na myśli sytuacji, gdy jest tylko jedno dziecko, bo kilkulatek pozostawiony sam sobie to chyba dobry pomysł nie jest... Kiedy nie miałam dzieci, słyszałam często, że, jak będę miała dziecko, to sama się przekonam, że dzieci po prostu muszą być dziećmi. I tu pojawiała się cała litania rzeczy, które im rzekomo wolno. No cóż... Mam dziecko, wprawdzie jeszcze niemowlę, ale nadal uważam, że są sytuacje, kiedy te dorosłe i dziecięce światy po prostu trzeba rozdzielać.
Nie chcę przywoływać tych negatywnych sytuacji, bo też nie ma to być tekst atakujący kogokolwiek, a mógłby szybko takim się stać, ale przytoczę może jeden pozytywny przykład. Siedzimy na imprezie, moje dziecko już dawno śpi w wózku, bo pora bardzo nocna. Przychodzi znajomy, ojciec który w tym dniu opiekował się synem pod nieobecność żony. Zostawił juniora w domu, bo ten akurat zamęczał komputer. Przyszedł ów ojciec, posiedział, napił się piwa, pożartował z nami i po jakimś czasie poszedł do domu. Można powiedzieć, że miał swoje dziecko cały czas na oku, bo widział okna swojego domu z miejsca, gdzie imprezowaliśmy. Syn wiedział, że ojciec wychodzi i w każdej sytuacji mógł zadzwonić, pomachać przez okno. Chłopiec nie został zabrany do stołu, a nawet nikt mu tego nie proponował. Po prostu w tym domu są jasno określone zasady. Podobnie jest z dziećmi w sąsiednim pokoju. Można je mieć na oku, a one nie muszą słyszeć, o czym się rozmawia. Trzeba wszak pamiętać, że im więcej alkoholu się leje, tym luźniejsza rozmowa i słowa dobierane bardziej frywolne. Wtedy to nawet niektórym się wydaje, że, skoro rodzice mają luz związany z poziomem alko w organizmie, to i dzieci tak nie przywiązują uwagi do tego, co słyszą. A to prawdą, tak na mój gust, nie jest. Przecież dzieci są ciągle trzeźwe i, co najwyżej, bardziej zmęczone, ale ich gumowe uszy nadal spełniają swoją funkcję wzorowo.
Inną jeszcze sprawą, na którą mam wciąż takie samo spojrzenie, jak przed erą rodzicielstwa, jest fakt, że są osoby, które dzieci nie lubią i nie akceptują i należy to szanować. Jeszcze przed zajściem w ciążę uważałam, że fantastycznym pomysłem są restauracje, hotele, domy wczasowe, gdzie nie przyjmuje się dzieci. I nadal tak uważam. Mam czasami po prostu ochotę pójść gdzieś, gdzie nie będę słyszała płaczu dziecka, czy nawet głośnego śmiechu maluchów. Do restauracji, gdzie jest cicho, spędzić noc w hotelu, gdzie nie obudzi mnie nocny płacz. Oczywiście wiem, że często dorośli zachowują się gorzej, niż całe przedszkole, ale mimo wszystko na dorosłych można jakoś (przynajmniej teoretycznie) wpłynąć, choćby poprzez przepisy prawa. Z dziećmi to zadanie jest utrudnione. Płaczące dziecko uspokoi się, jak będzie chciało, bez względu na obowiązujące prawo. Skoro ja lubię czasami spędzić czas w ciszy, bez dzieci, to jestem pewna, że inni też tak mają. z takich samych powodów jak ja lub z zupełnie innych.
Rozumiem też, że, idąc gdzieś w gości, na konkretną uroczystość, choćby na urodziny, najważniejszą osobą powinien być gospodarz/solenizant/zapraszający. Pytam więc lub przynajmniej próbuję wybadać, czy mogę zabrać dziecko. Robię tak, bo wiem, że niemowlę, mimo wszelkich podejmowanych przez rodziców starań, stanie się centrum zainteresowania gości, a nie zawsze jest to na miejscu. Kiedy moje dziecko ma być jedynym maluchem na imprezie, wolę mieć pewność, że gospodarzom to nie będzie przeszkadzało. Gdyby syn był przeszkodą, starałabym się znaleźć mu opiekę chociaż na godzinę lub dwie, aby nie stawiać zapraszającego w sytuacji, że musi wybrać albo moje przyjście z dzieckiem albo moją nieobecność. Wyglądałoby to w moim przekonaniu jak szantaż. Rozumiem na przykład młode pary, które celowo zapraszają tylko dorosłych. Ja sobie nie wyobrażam wyjścia na wesele z dzieckiem. Nie dość, że impreza droga, trzeba się ubrać, kupić prezent, dziecko wystroić, to na koniec człowiek tylko za dzieckiem biega, bo ciotki i wujkowie się znudzą i ręce ich będą bolały po 2-3 godzinach. Kiepski biznes. Na bal sylwestrowy nikt dzieci nie zabiera, bo chce się dobrze bawić. Dla mnie wesele to właśnie taki bal sylwestrowy w innym terminie.
Nie twierdzę, że macierzyństwo nie zmienia nic w życiu kobiety. Wierzę, że dla niektórych jest istnym trzęsieniem ziemi. Mam na uwadze, że wiele kobiet zostaje po porodzie na długie lata w domu, bo nie ma innego wyjścia, że partner nie tylko nie wychowuje dziecka, ale nawet nie pomaga w opiece. Na co dzień spotykam jednak wiele kobiet, które same z siebie robią męczennice, które przez brak zorganizowania męczą siebie i całe swoje otoczenie. Wydaje mi się, że w życiu, a przede wszystkim we współżyciu społecznym, najważniejsza jest empatia. Jeśli spróbujemy zrozumieć drugiego człowieka, postawimy się (a przynajmniej spróbujemy) na chwilę w jego sytuacji, będzie nam łatwiej podejmować decyzje. Nie oznacza to, że nasze uczucia i potrzeba akceptacji nie są ważne. Są. Pamiętajmy jednak, że nasza wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka. Zawsze, gdy składam życzenia, dodaję: "Żyj i daj żyć innym", można dodać: dzieciatym, bezdzietnym, zakochanym w maluchach i "dziecio-sceptykom" - każdemu.