Często słyszy się, że kobiecie w ciąży buzują hormony, w związku z tym należy jej więcej wybaczać, a ona może sobie na więcej pozwolić. Jakie są moje wrażenia po 9 miesiącach noszenia małego zgreda w brzuchu? A no, jak łatwo się spodziewać, inne.
Przypomnę może już na wstępie, że mój blog to miejsce, gdzie opisuję swoje wrażenia i swoje spostrzeżenia. Nie chcę tu nikogo na siłę uświadamiać, nikomu radzić, czy też wtrącać się w czyjeś życie. Jestem, czuję, obserwuję, wyciągam wnioski, piszę. Wiem, że są różne przypadki, różne sytuacje i na wiele rzeczy ma wpływ wiele czynników. Ja opisuję rzeczywistość ze swojego punktu widzenia, czyli matki jednego kilkumiesięcznego dziecka (już stuknęła nam pierwsza dycha), żony i kochanki tego samego faceta, kobiety pracującej, a wcześniej szczęśliwej singielki oraz bezdzietnej (też szczęśliwej). Innej sytuacji nie znam, nie umiem się wczuć w inną sytuację, pochodzę z rodziny niewielodzietnej, niepatologicznej, nierozbitej, nienieszczęśliwej. Nie wiem, jak to jest mieć dwóch mężów, pięcioro dzieci, sześcioro rodzeństwa, ale wiem, jak to jest kochać do szaleństwa, być kochaną, mieszkać z teściową, wtrącać się w czyjeś życie i być ofiarą wtrącania się w życie. Z takiej perspektywy piszę swoje teksty. Jeśli jesteś w innej sytuacji, zapraszam do mojego świata. Jeśli zamierzasz mnie obrażać, może lepiej nie czytaj, bo zdecydowanie mogę pokonać doświadczeniem wielu hejterów.
Na wybuch hormonów czekałam od dnia, w którym dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Bałam się tego momentu, bo jestem charakterna i tak normalnie, bez ciąży, trudno ze mną wytrzymać. Mam silną osobowość, nie umiem nie wyrażać głośno swojego zdania (cicho zawsze było mi niewygodnie), mam uczulenie na głupotę, lubię sobie pokomentować to i owo, często głośno, mówię wprost, jeśli coś mi nie pasuje.
Bałam się, że ciążowe hormony sprawią, że nawet ci, którzy mnie lubią (lub udają, że lubią), już mnie lubić nie będą. Okazało się jednak, że zaszłam w ciążę, przeszłam ciążę, urodziłam dziecko, a w moim organizmie jedynymi zmianami było +12 oraz -16 kg w ciągu pierwszych dziewięciu i kolejnych dziewięciu miesięcy, po trzy rozstępy na każdym udzie oraz włosy, które (podobno z powodu hormonów właśnie) wyłaziły mi garściami kilkanaście tygodni po porodzie. Aha... no i uśmiech kilkanaście centymetrów pod pępkiem. Ot... całe zmiany.
Nie miałam żadnych humorów, zachcianek żywieniowych, chcenia mi się i niechcenia mi się odbiegającego od wcześniejszej normy. Kolejne dni następowały po sobie, a ze mną nic specjalnego się nie działo. Czasami mówiłam z uśmiechem, że co ze mnie za matka, jak ani nie puchnę, ani nie tyję, ani nawet rozstępy mi się nie robią (te na udach powstały kilka dni przed porodem). Miałam czasami ochotę sobie poleżeć, popłakać, ponarzekać, poużalać się nad sobą. Oj... miałam. Ale ja tak mam i bez ciąży. Oglądam reklamę zupek chińskich i płaczę. Przychodzą takie dni i nie mają one nic wspólnego z cyklem miesiączkowym. One nie mają nic wspólnego z niczym. Bywają po prostu dni, kiedy mam za dużo na głowie i już mi te wszystkie sprawy nawet z mojego długiego nosa spadają, i nie mogę ich złapać swoim krzywym zgryzem. I to jest moment, że siadam w ciemnym kącie i się sama sobie skarżę, po czym wstaję, wypinam pierś do przodu i idę. W ciąży miałam podobnie. Jedyną różnicą był strach związany z porodem oraz obawy o zdrowie dziecka. Bałam się cięcia, bo się, głupia, naczytałam, jak to wygląda, co mi będą robić i jakie mogą być komplikacje. I, choć wiedziałam, że oddaję się w ręce profesjonalistów, nawet na sali bałam się, czy mnie potną, jak należy.
Hormony o sobie znać nie dawały, nie wykorzystywałam tego, że jestem w ciąży, bo czułam się dobrze. Przez ostatnie trzy miesiące nie mogłam pracować, bo nie dawałam rady przez dłuższy czas siedzieć, ale bez przymusu spędzania długich godzin przed komputerem, za kierownicą samochodu, na spotkaniach, codzienność była całkiem do zniesienia. Psychicznie też czułam się dobrze, a fakt, że im bliżej było do rozwiązania, tym ja wyglądałam piękniej, tylko dodawała mi sił. Jedynie moje porachunki z ZUS-em doprowadzały mnie na skraj załamania, ale w pewnym momencie powiedziałam sobie, że nie mam wpływu na zapadające w durnych urzędniczych głowach decyzje i zaczęłam przyjmować informacje od nich bez emocji.
Przypominam sobie jedynie jedną sytuację, kiedy wykorzystałam fakt, że jestem w ciąży. Wracaliśmy z urlopu. Kolega nawigował, mąż prowadził. Koleżanka i ja siedziałyśmy na tylnej kanapie. I, kiedy zorientowałam się, że jedziemy inną trasą, niż ja chciałam, zaczęłam tak marudzić, ze wszyscy mieli mnie dość. Ale to nie były hormony. To była moja złośliwość. Bo przecież ja wiem wszystko najlepiej i inni nie mogą podważać mojego zdania. A tu inaczej się stało. Przespałam część trasy, obudziłam się, a my, zamiast autostradą, jechaliśmy jakimiś drogami powiatowymi. Zagotowałam się i zrobiłam scenę godną Oskara. Na szczęście kolega nawigator wybaczył i w tym roku też pojechaliśmy na urlop wspólnie.
Obserwuję też inne kobiety ciężarne. I czasami nóż mi się w kieszeni otwiera. Ta sama kobieta w przeciągu pięciu minut potrafi się tak zmienić, że ręce opadają. Jak siedzi z koleżankami, jak idzie do koleżanek na kawę, jak pędzi na zakupy, jest uśmiechnięta, wypoczęta, w świetnym humorze, góry może przenosić, a jak na horyzoncie pojawia się przyszły tatuś, kobieta nagle traci siły, chęci do życia, jest wredna, zaborcza i nie do wytrzymania. I to niby te hormony są? Dla mnie to raczej jest wykorzystywanie faceta, który, ze względu na dziecko w brzuchu, na głowie stanie, żeby kobiecie nic nie brakowało.
Wiem, generalizuję. Ale ja mogłabym być supermenem tyle o kobietach wiem. Jestem jedną z nich. I może w drugiej ciąży też bym sobie więcej pomarudziła bez powodu, skoro inni mogą. Teraz nikt na moje humory nie zwraca uwagi. A nawet słyszę: "jesteś matką, musisz być silna. Guzik prawda. Nic nie muszę. Mogę usiąść i płakać, jestem wprawdzie dzieckiem, oczkiem w głowie swojej mamy...