Jak już wspominałam, kiedy zaszłam w ciążę byłam już na etapie planowania otwarcia działalności gospodarczej. Miałam już nawet złożony wniosek o dotację w urzędzie pracy. Poprzedni pracodawca zatrudniał mnie na umowę o dzieło, co przez jakiś czas nie przeszkadzało mi specjalnie, ale w końcu postanowiłam odkładać coś na emeryturę, bo trzydziestka zbliżała się wielkimi krokami.
Tak więc w pierwszych miesiącach ciąży stałam się bizneswoman. Od razu wspomnę, że moja firma działa nadal, regularnie płącę podatki i wszystkie należności. Zatrudniam pracowników. Wszystko działa tak, jak powinno.
Zanim jednak tak się stało, przeszłam prawdziwą batalię z ZUS-em. Jeszcze dzień przed wyjazdem do szpitala byłam odwiedzić panie urzędniczki. Ale od początku. Działalność założyłam w maju. Wiedziałam, że jestem w ciąży i jednocześnie nie jestem frajerem, więc nie skorzystałam z referencyjnych składek, ponieważ dowiedziałam się, że zasiłek macierzyński, który w zamian za te składki otrzymam, ledwo pokryje należności wobec ZUS-u, które trzeba płacić. Tak więc wyceniłam swoją pracę na określona kwotę (nie najwyższą możliwą, ale rozsądną) i od niej odprowadzałam składki od pierwszego dnia prowadzenia działalności. W międzyczasie udało mi się zatrudnić stażystkę. Dzięki temu miałam pomoc, a koszty zatrudnienia pokrywał pośredniak. Niestety pod koniec ciąży okazało się, że nie jestem w stanie pracować. Szczególnie uciążliwe okazało się siedzenie przed komputerem. Miałam tak potworne bóle żeber, że momentami nie dało się wytrzymać, a łzy same napływały do oczu.
Poprosiłam o zwolnienie. Był to już siódmy miesiąc ciąży. Lekarz i tak mnie podziwiał, że tak długo pracowałam, bo przecież mój zawód wiąże się z wyjazdami, często niebezpiecznymi sytuacjami, gdzie można dostać "w mordę", a przede wszystkim z siedzeniem godzinami przed komputerem. Poszłam więc na L4. Wcześniej poinformowałam stażystkę, że mnie nie będzie do porodu, obie wiedziałyśmy, że w każdej chwili jestem pod telefonem, że w razie wątpliwości urzędnicy w pośredniaku też są otwarci.
Po miesiącu otrzymałam pismo z ZUS-u. W odpowiedzi miałam przedstawić dowody księgowe na prowadzoną działalność. Przedstawiłam więc dowody zakupu i sprzedaży, umowę najmu lokalu, umowę z zakładem energetycznym i dostawcą internetu. W sumie ponad 60 stron dokumentów. Byłam pewna, że to wystarczający dowód, że firma nie jest przysłowiowym "krzakiem" i nie została założona po to, aby wyłudzić zasiłek macierzyński.
Niestety to był dopiero początek smutnej historii. Dwie panie urzędniczki ze świebodzińskiego ZUS-u nie popisały się bystrością, ale chamstwa i braku jakiegokolwiek zrozumienia i empatii można im pozazdrościć. Tak mało człowieka w człowieku nigdzie wcześniej, ani później nie widziałam. Panie mają o mnie wiedzę dokładniejszą niż CIA i FBI o amerykańskich szpiegach. Urzędniczki owe posunęły się nawet do tego, że w czasie kampanii wyborczej wysyłały zapytania do lokalnych polityków (którym wystawiałam faktury za wykonane usługi) z pytaniem, z jakich usług mojej firmy korzystali. No i nie muszę chyba dodawać, że w tak wrażliwej materii narobiły panie urzędniczki więcej złego niż dobrego, bo klientów mojej firmie ubyło. Panie urzędniczki tłumaczyły mi, że one nie znają tych ludzi i w związku z tym nie mogły wiedzieć, o co pytają i że temat jest "delikatny, a moi klienci liczą przede wszystkim na dyskrecję. Moje miasto to taka metropolia, że każdy zna każdego, więc to tłumaczenie było jedynie żałosne.
Panie stwierdziły w końcu, że należy mnie wyłączyć z ubezpieczeń społecznych, co wiązałoby się z tym, że nie otrzymałabym żadnych świadczeń. Dzwoniłam do ZUS-u setki razy. Co chwilę donosiłam jakieś dokumenty, oświadczenia, zaświadczenia, informacje na piśmie. W końcu, już po porodzie (przez cały okres zwolnienia lekarskiego nie dostałam z ZUS-u ani grosza) poprosiłam o jakąkolwiek decyzję na piśmie, aby móc się od niej odwołać do sądu. Kiedy panie urzędniczki usłyszały, że nie jestem tak głupia, jak one założyły na początku, po tygodniu od mojej wizyty okazało się, że jednak jest decyzja pozytywna i otrzymam należne mi pieniądze.
Można powiedzieć, że sprawa zakończyła się pozytywnie, ponieważ w jednej racie otrzymałam niezłą sumę, za którą mogłam zrobić remont w mieszkaniu. Niestety. Ja nie uważam, że sprawa zakończyła się szczęśliwie. Przez pięć miesięcy musiałam użerać się z bandą urzędniczek, które traktowały mnie jak oszustkę, które zatruły mi najpiękniejsze miesiące mojego życia, kiedy, będąc na zwolnieniu, powinnam szykować dziecku wyprawkę i oswajać się z myślą, że za kilka miesięcy, tygodni, dni moja rodzina się powiększy. Nie, nie, nie. Panie działały na tyle skutecznie, że te ostatnie trzy miesiące ciąży wspominam bardzo nieprzyjemnie, a jak widzę budynek tej okropnej, nieludzkiej instytucji, mam odruchy wymiotne.
Mam jedną radę dla matek, które są w ciąży i zakładają działalność, lub mają działalność i dowiadują się, że są w ciąży lub planują posiadanie dziecka: wyjeżdżajcie z tego pieprzonego kraju! On wam gwarantuje jedynie skrajne, niekoniecznie pozytywne, emocje i tę okropną niepewność o jutro. Bo jak kobieta, która zostaje bez środków do życia (ale z obowiązkiem płacenia składek ZUS), może po porodzie wracać z energią do pracy i obowiązków?
Trzeba mieć w sobie dużo optymizmu i samozaparcia, żeby chcieć nadal żyć w tym kraju i tu wychowywać swoje dzieci - przyszłych płatników ZUS-u.
Ja wróciłam do pracy zaraz po porodzie. Nie mogłam sobie pozwolić na długi urlop macierzyński. Po pierwsze była to końcówka kampanii wyborczej, a moja pracownica została sama i przez okres mojej nieobecności i tak dawała z siebie dużo więcej niż powinna, po drugie w tej branży wypadasz z gry, gdy nie ma cię na rynku przez kilka miesięcy. Za dużo się codziennie dzieje, aby później wszystko nadrobić i jednocześnie być na bieżąco.