- Jesteśmy w ciąży - kiedy mój przemiły i przesympatyczny ginekolog z uśmiechem na ustach powiedział te słowa, byłam najbardziej przerażonym człowiekiem na świecie.
Ja, osoba, która świadomie nie chciała mieć dzieci, nagle robi jeden test ciążowy po drugim i marzy o tym, by mieć raka jajnika lub jakąkolwiek inną dolegliwość, ale nie być w ciąży. Niestety dwa dni później okazuje się, że najgorszy sen właśnie stał się jawą. - Na następnej wizycie sprawdzimy, czy to nie będą bliźnięta - powiedział ginekolog, kiedy już otwierałam drzwi, aby opuścić gabinet.
Był płacz, zgrzytanie zębami, poczucie bezradności, bezsilności i panika. Łzy ukrywane przez długie tygodnie przed otoczeniem i mężem, dla którego ta wiadomość była równie trudna do przyjęcia.
Ale od początku. Kiedy poznałam mojego męża, świat wywrócił się do góry nogami. Byłam szczęśliwą kobietą, która doskonale radziła sobie bez mężczyzny u boku. Nagle wszystko się zmieniło. Zakochałam się z dnia na dzień i wszystko stanęło na głowie. Szybki ślub i plany na przyszłość, w których nawet przez chwilę pojawiły się dzieci, ale szybko wspólnie doszliśmy do wniosku, że potomstwo to nie jest nasz cel w życiu.
Czy byłam bardziej szczęśliwa niż przed poznaniem mojego męża? Nie, moje życie stało się inne, co nie znaczy, że lepsze, ale ten jeden facet skutecznie wypełnił mój wolny czas. Dziecko nie było nam potrzebne do pełni szczęścia. Z resztą wielokrotnie o tym rozmawialiśmy.
Może trudno to sobie wyobrazić, ale para mówiąca dziś otwarcie o tym, że nie chce mieć dzieci, nie jest dobrze przyjmowana przez środowisko. Musiałam się nasłuchać, że nigdy nie stanę się prawdziwą kobietą, bo dla płci pięknej najważniejsze powinno być urodzenie i wychowanie dzieci. Na początku takie dogadywanie mnie śmieszyło, po jakimś czasie zaczęło mnie jednak denerwować.
Po wyjściu od ginekologa nogi mi się ugięły. Pierwsze, o czym pomyślałam, to praca, w której od jakiegoś czasu dobrze się nie układało i szef, o którym nawet nie chce mi się już dziś wspominać. Świadomość umowy o dzieło i niewielkich zarobków spowodowała, że rozpłakałam się jak bóbr. Siedziałam w moim ukochanym peugeocie i wyłam niczym wilk do księżyca. Przechodnie przyglądali mi się z zaciekawieniem, a ja musiałam wyglądać koszmarnie. Twarz mokra od łez z oczami na pandę oraz potargane włosy. Byłam tak załamana, że nawet nie zauważyłam przechodzącej obok koleżanki z pracy.
Napisałam sms do męża. Do dziś jest on zapisany w pamięci mojej komórki: "Niestety nie jestem chora. Jestem w 5 tygodniu ciąży". Krótka wiadomość do męża, która spowodowała, że zrobiło mi się nieco lżej, ale rozpłakałam się jeszcze bardziej. Wiedziałam, że wsparcie w mężu będę miała na pewno.
Była ósma rano w marcowy poniedziałek. Nawet nie umiem sobie przypomnieć, jaka była pogoda. Myślę, że było mi wszystko jedno. Mogę śmiało powiedzieć, że świat mi się zawalił. Pojechałam do pracy, choć akurat na to miałam najmniejszą ochotę. Po drodze zauważyłam koleżankę idącą chodnikiem. Zabrałam ją do auta i z mokrymi nadal oczami powiedziałam, że jestem w ciąży. Dalej jechałyśmy w milczeniu. Ona jedyna mogła przypuszczać co czuję, bo znała i, co najważniejsze rozumiała, moje poglądy i plany w sprawie posiadania potomstwa. Poza tym znała warunki pracy i zasady, na jakich byłam zatrudniona. Z resztą ona była w podobnej sytuacji.
Dzień jakoś mi minął. Na szczęście wiedziałam, że za kilka dni wyjeżdżam na ważną dla mnie konferencję do Warszawy. Wiązało się to z kilkoma dniami wolnymi od pracy i perspektywą poznania wielu nowych twarzy. To trzymało mnie przy życiu. Po południu rozmowa z mężem.
Nie byliśmy zadowoleni z obrotu sprawy, a tym bardziej nie byliśmy szczęśliwi. Nawet nie wiedzieliśmy, jak o tym rozmawiać. Małe mieszkanie kupione na kredyt, niewielkie oszczędności i plany na przyszłość nie związane w żaden sposób z dziećmi. O urządzeniu mieszkania, w którym nic nie było przystosowane do małego trola, który zagląda w każą dziurę i trzaska szklanymi drzwiami szaf oraz kompletny brak miejsca na urządzenie choćby kącika dla malucha. To zdanie będę powtarzać jeszcze milion razy. Świat stanął na głowie, a nawet się zawalił.
Postanowiłam nikomu oprócz dwóch osób nie mówić o moim stanie. Koleżanka z pracy spędzała ze mną wiele godzin dziennie, także podczas wykonywania obowiązków w tak zwanym w terenie, więc musiała wiedzieć, że jestem w ciąży, gdyby coś mi się stało. Z kolei kolega, z którym od wielu miesięcy niemal codziennie trenowałam kondycję musiał mieć świadomość, że nie mogę się forsować tak, jak wcześniej.
Poza tym czułam się bezpieczniej ze świadomością, że, gdy coś mi się stanie, będzie wiedział, co powiedzieć lekarzowi. Jakiś czas później okaże się, że to ja muszę wzywać pogotowie dla niego, ale to materiał na osobny rozdział. Mąż przystał na moją prośbę i nikomu nie mówiliśmy. Gdzieś tam przy różnych okazjach dowiedziało się kilka osób, bo nie piłam alkoholu lub w we właściwym momencie uśmiechnęliśmy się do siebie z mężem i ktoś się zorientował.
Generalnie nie mówiliśmy nic rodzinie. Można to różnie oceniać, ale ja chciałam przejść przez te dziewięć, a właściwie osiem miesięcy tak, jak miałam na to ochotę, a więc bez wysłuchiwania, co mi wolno, a czego nie, co muszę, co powinnam. No i przede wszystkim zależało mi, żeby uniknąć tego jednego zdania, czyli "wiedzieliśmy, że w końcu wam się odwidzi".
Bo nam się nic nie odwidziało. My w dalszym ciągu nie chcieliśmy mieć dzieci i nie byliśmy (a na pewno ja nie byłam) gotowi na przyjmowanie gratulacji, dopytywanie o płeć, imię, plany remontowe i życiowe. Chcieliśmy żyć normalnie, jak przed feralnym, jak przez długi okres myślałam, poniedziałkiem i wizytą u lekarza.
Ten tekst napisałam kilka miesięcy temu, zanim mój syn pojawił się na świecie. Postanowiłam wówczas opisywać to, co czuję w danym momencie, a także notować najważniejsze wspomnienia.
Nie chcę prowadzić bloga, w którym będę pouczać. Chcę podzielić się emocjami, które towarzyszyły mi i nadal towarzyszą. Macierzyństwo mnie zaskoczyło, zweryfikowało system wartości, okres ciąży natomiast pokazał mi, jak bardzo nie znam sama siebie. Mój syn ma już ponad osiem miesięcy i teraz jest moment, w którym na pisanie mam po prostu więcej czasu.