Sześciolatki bez ratunku
Nie mają coś szczęścia sześciolatki. Choć ich rodzice dwoją się i troją, żeby nie musiały iść rok wcześniej do szkoły, władza głucha jest na ich prośby. Projekt obywatelski „Ratuj Maluchy” po raz trzeci przepadł w Sejmie. Widać 300 tysięcy podpisanych rodziców na rządzących wrażenia nie robi. A szkoda, w końcu chodzi o dzieci.
Posyłacie? Odraczacie? Do której szkoły zapisujecie dziecko? Zostawiacie jeszcze w przedszkolu? Pytań jest mnóstwo i od jakiegoś czasu większość rozmów w zaprzyjaźnionym gronie dotyczy tego jednego tematu. Mianowicie sześciolatków. To, co już w tej sprawie wiadomo, nie napawa optymizmem.
A wiadomo, że szkoły nie są przygotowane, świetlice przepełnione, lekcje w niektórych szkołach zaczynają się po południu (13.30), lub dla odmiany bladym świtem (przed 7.00 rano), na szkolnych stołówkach najmłodsi uczniowie muszą walczyć o przetrwanie, a na zjedzenie obiadu mają kilka minut. Maluchy od pierwszej klasy uginają się pod ciężarem tornistrów z bezpłatnym elementarzem. Elementarzem, do którego po pierwszym półroczu nauczyciele mają bardzo wiele zastrzeżeń i marzą o powrocie do starych, sprawdzonych podręczników. Ich zdaniem, podręcznik ten zresztą zupełnie nie nadaje się dla tak małych dzieci.
Przed reformą sprawa była jasna. Do pierwszej klasy maszerowały siedmiolatki. Jeśli rodzice uważali, że ich dziecko gotowe jest pójść do szkoły wcześniej, potwierdzili tę gotowość w poradni psychologiczno-pedagogicznej i dziecko wcześniej szkołę zaczynało. Zazwyczaj przyśpieszane były dzieci wyjątkowo zdolne, nad wiek dojrzałe. Ale to rodzice mieli wybór. Dziś tego wyboru już nie mamy. Więcej, jeśli okaże się, że dziecko sobie zupełnie nie radzi, cofnąć do przedszkola już go nie można. O zmianę między innymi tych zapisów walczyli również w moim imieniu rodzice ze Stowarzyszenia Rzecznik Praw Rodziców. Ten rok różnicy, to 365 dni, które można wykorzystać na ćwiczenie rączek, grafomotoryki, na wycinanie, lepienie, malowanie. W szkole, w pierwszej klasie, czasu na to już nie ma. I nie chodzi o dołożenie obowiązków rodzicom, tylko o zabrany cenny czas, który realnie wpływa na pewne konkretne braki choćby umiejętności manualnych.
I tak oto sześcioletnie dzieci porzucają beztroską zabawę i wchodzą w system edukacyjny, który jest dla nich, w większości emocjonalnie jeszcze niedojrzałych, delikatnie mówiąc przytłaczający. I tak zamiast uczyć się przez zabawę, siedzą 45 minut w ławkach, zamiast po szkole beztrosko ganiać po podwórku, uczą się czytać, rysują szlaczki i piszą literki. Jak dobrze pójdzie, zdążą jeszcze na rower. Jak dziecko zmęczone i marudne, lekcje przeciągną się do wieczora. Sześciolatki nie mają bowiem taryfy ulgowej, prace domowe mają zadawane. Więc siedzimy i odrabiamy, czytamy, rysujemy, bo dziecko nie chce od reszty klasy odstawać. A w szkole, wiadomo, jest program, czasu mało, trzeba gnać do przodu.
Ale to dopiero początek, bo wszystko dopiero przed nimi. Nie chodzi o to, że sześciolatki będą rok wcześniej uczyły się czytać i pisać (sporo z nich już to zresztą potrafi), chodzi o to, że rok wcześniej będą zdawały egzaminy, rok wcześniej staną przed dylematem, gdzie iść na studia (niektóre w momencie skończenia szkoły średniej nie będą nawet pełnoletnie), rok wcześniej wejdą na rynek pracy i znacznie dłużej niż my na nim będą. Być może zresztą o to chodzi, żeby kosztem naszych dzieci podreperować budżet.
W zeszłym roku nasza sześciolatka poszła do pierwszej klasy, we wrześniu pójdzie jej brat, też jako sześciolatek. To, co mogliśmy dla nich zrobić, to wybrać szkołę małą i przyjazną, a i tak nie obyło się bez początkowych problemów i trudności. Wielu rodziców wyboru nie ma. Nie, nie jestem nadopiekuńczą matką, jestem matką zatroskaną o wynik eksperymentu, który trwa na naszych oczach. I niech mi nikt nie mówi, że w wielu krajach europejskich dzieci wcześnie idą do szkoły, i żyją. Tylko że ta szkoła jest zupełnie inna od tej naszej polskiej. Oddalona jakieś miliony lat świetlnych.