Urodziłaś, to siedź w domu…
Straszne rzeczy dzieją się w stołecznych restauracjach. Aż strach tam wchodzić, bo jeszcze ktoś, nie daj Boże, z dzieckiem przyjdzie. A w domu siedzieć, a nie szwendać się po knajpach z dziećmi. Co jak co, ale widok dzieci może popsuć niejednej paniusi przyjemny wieczór z przyjaciółmi.
Taki koszmar spotkał
Agnieszkę Kublik. Publicystka
„Gazety Wyborczej” gorzej chyba już nie mogła trafić. „Obok nas ojciec z dwójką dzieci. Tak na oko w wieku gimnazjalnym. Całym ciałem demonstrują ojcu (a przy okazji i otoczeniu), że są tu, że zamówili, że jedzą, bo robią łaskę. Wielką łaskę, jeśli chcecie wiedzieć (ojciec wolałby nie)”.
Ale gimnazjalistów można jeszcze przeżyć. Prawdziwe niebezpieczeństwo czai się jednak na kanapie w rogu knajpy: „Naprzeciw nas dwa małżeństwa (albo partnerzy, kto to dziś wie). Siedzą w rogu, na sporej kanapie. Są z dziećmi. To dwie dziewczynki, starsza tak około trzech-czterech lat, młodsza koło roku. Świergoczą, śmieją się. Urocze. Dziś nie jesteśmy już szczególnie wyczuleni na małe dzieci np. w restauracjach”. Uff, kamień z serca mi spadł. Dzieci mogą poruszać się po mieście, a kiedy zgłodnieją mogą nawet posilić się w restauracji. Mój optymizm szybko jednak zmalał po kolejnym zdaniu: „Już się przyzwyczailiśmy, że rodzice ciągną je ze sobą wszędzie”.
Tak, rodzice „ciągną” dzieci ze sobą wszędzie, bo są rodzicami. I chcą czas spędzać razem z dziećmi. A dzieci też mają prawo pobyć z mamą i tatą poza domem. Ciągną, bo nie zawsze mają z kim zostawić. Ciągną, bo chcą być blisko (zaraz, zaraz, to chyba „Gazeta Wyborcza” tak bardzo lansuje pewien trend w wychowaniu, zwany rodzicielstwem bliskości). I ja też ciągam wszędzie ze sobą roczne dziecko, bo karmię piersią i chcę je mieć przy sobie, a nie stresować się, czy jest głodne, czy jadło, czy płacze. I nie uważam tego za zbrodnię. Ja wiem, że najlepiej byłoby małe dzieci i ich rodziców zamknąć w domu, bo dzieci biegają, piszczą, krzyczą, brudzą, przeszkadzają, w ogóle są męczące. Kto to słyszał, dziecko ciągać? Do sklepu? Do restauracji? Do muzeum? Do kościoła? Ciągać dziecko, też coś. Najlepiej niech w domu w kąciku dzieciak siedzi, bo jak zacznie biegać, to jeszcze sąsiadom będzie przeszkadzać. I znów kłopot.
Tylko czy godzi trzymać się dzieci w zamknięciu? Co na to obrońcy praw dzieci? Czy przypadkiem zamknięcie dzieci w domu to nie byłaby przemoc, z najmniejszymi przejawami której tak mężnie walczy „Gazeta Wyborcza”. A może trzeba wprowadzić nowe prawo, które określi od jakiego wieku dzieci mogą pojawiać się w miejscach publicznych? A może najpierw rodzice powinni sprawdzić, czy w zasięgu wzroku nie ma publicystów „Gazety Wyborczej”, dla których towarzystwo małych dzieci jest tak męczące i frustrujące?
„Ciąganie” dzieci jeszcze można by wybaczyć. Ale mama małego dziecka popełniła straszną zbrodnię. Nie, tym razem nie o karmieniu piersią w restauracji (swoją drogą ciekawe, czy karmienie dziecka piersią również odebrałoby apetyt Agnieszce Kublik). Otóż, mama rocznego dziecka przewinęła dziecko na kanapie (w restauracji nie było przewijaka. Może miała ta mama położyć dziecko na desce klozetowej? Albo na podłodze? Są takie toalety, że nijak nie da się tam przewinąć małego kręcącego się na wszystkie strony dziecka), w rogu sali, jak wnioskuję z tekstu w miejscu dyskretnym. Do tego dziecko zostało – według autorki – publicznie obnażone (czy to nie jest przemoc, może trzeba rozpętać burzę i odebrać dzieci wszystkim tym rodzicom, którzy w miejscu publicznym zmieniają pieluchy swoim dzieciom).
Pewnie cała operacja trwała parę sekund. I po kłopocie. Ale nie dla Agnieszki Kublik: „Wszystko trwa chwilę, mała jest już ubrana, matka bierze zwinięty pampers i niesie go do toalety. I wierzcie mi, nie chcę, ale nie umiem nie myśleć o tym, co jest w środku, co jest - jak by to napisać - transportowane obok mnie. Co za chwilę wyląduje w koszu w toalecie i będzie tam leżeć i ciągle o sobie przypominać. Zapachem, rozumiecie, co mam na myśli, prawda?”.
Chyba dawno pani redaktor nie miała do czynienia z małym dzieckiem, skoro tak bardzo zainteresowała się zawartością pampersa. A dla pani wiadomości powiem, że są specjalne torebki, które pochłaniają zapach zawartości pieluchy. I wtedy z kosza nie śmierdzi. Ciekawe, czy inne środki higieniczne, które lądują w koszu w toalecie, również są przedmiotem tak wielkiej troski pani Kublik.
Publicysta „Gazety Wyborczej” ma też dla owej mamy parę cennych rad: „Może powinna od razu wyjść i jechać do domu i tam pozbyć się pampersa z niespodzianką? A może, planując obiad w restauracji, powinna przewinąć małą tuż przed wyjściem z domu?”. Ciekawa jestem jak sobie pani wyobraża transportowanie do domu dziecka z brudną pieluchą. Rozumiem, że fakt, iż dziecko czuje dyskomfort, że może je zawartość pieluchy szczypać i uczulać, nie robi na pani żadnego wrażenia? Dzieciak jak narobił, ma się męczyć, w końcu mógł załatwić się przed wyjściem z domu. I pewnie się nie raz załatwił, i pewnie mama zadbała o to, żeby wyszło dziecko z domu z czystą i suchą pieluchą, tylko dzieci, inaczej niż dorośli, swojej fizjologii nie kontrolują. I nie robią tego na złość. Po prostu tak mają. I trzeba zaakceptować fakt, że dziecko załatwi się wtedy kiedy ono będzie chciało, a nie wtedy kiedy wydadzą mu zgodę redaktorzy z Czerskiej.
Matki małych dzieci – mam wrażenie – to ostatnio wróg publiczny numer jeden. Podobnie jak dzieci trzeba je zamknąć w domu. Urodziły, to niech siedzą i zmieniają pieluchy. A tak chodzą po mieście, gadają o dzieciach, miejsce na chodniku zajmują. Można je bezkarnie obrażać, wyzywać od wózkowych (słynne określenie prof. Mikołejki, który wyjątkowo młodych mam nie lubi), krytykować. A my matki nie będziemy siedzieć cicho. Dość obrażania. Będziemy walczyć o swoje.
O przewijaki, o możliwość nakarmienia dziecka w miejscu publicznym, o szacunek. I o życzliwość. Bo nikt nie przewija dziecka na kanapie w restauracji, bo ma taki kaprys. Nikt publicznie nie karmi po to, by eksponować swój biust (zresztą nigdy nie widziałam tak publicznie karmiącej mamy, zawsze jest to działanie dyskretne), tylko po to, żeby zaspokoić głód dziecka. Nasze dzieci nie są intruzami. Mają prawo być w przestrzeni publicznej, tak jak my dorośli. Bo w ten sposób uczą się zachowania, respektowania norm społecznych, jednym słowem życia. A ci, którzy nas krytykują, cierpią chyba na jakąś formę dzieciofobii. Albo zapomnieli, że sami kiedyś byli rodzicami małych dzieci.