Niech nas zobaczą!
Mówić o wielodzietności łatwo nie jest. Jak ponarzekam, że dużo pracy, że ciężko, że głośno, że bałagan, to słyszę: „po co ci to było”, albo brutalniej: „nikt takiej gromady nie kazał ci rodzić”. Jak przekonuję, że jest super, bo dzieci zgodnie się bawią, rzeczy na swoim miejscu, a na dodatek grzecznie od dwudziestej śpią, a ja w spokoju wypiłam kawę, to podobno lukruję rzeczywistość. Albo przynajmniej dorabiam ideologię do rzeczywistości, bo na pewno jest mi źle, ale przecież nie powiem tego głośno, bo matce nie wypada narzekać.
Tymczasem życie matki wielodzietnej ani nie jest takie złe, że trzeba nad jej losem wyłącznie płakać i ręce nad nią załamywać, ani nie jest polukrowane (i to tak, że mdli od samego patrzenia). Życie matki wielodzietnej jest po prostu normalne.
Dowodem książka „I co my z tego mamy?” Agaty Puścikowskiej i Dominiki Figurskiej, aktywnych zawodowo wielodzietnych mam, dziennikarki i aktorki. Z rozmowy dwóch spełnionych macierzyńsko i zawodowo kobiet, każda ma pięcioro dzieci, wyłania się bardzo pozytywny i budujący obraz matki wielodzietnej. Kobiety zorganizowanej, zadbanej, ale też czasem zmęczonej (w końcu któż zmęczonym nie bywa). Rozmawiają o miłości, dzieciach, sprzątaniu, chorobach, zmęczeniu, wychowaniu, godzeniu pracy z codzienną opieką nad licznym potomstwem, słowem o życiu.
Dzielą się swoimi wątpliwościami, pokazują, jak dojrzewały do decyzji o kolejnych dzieciach, jak ważne w tym wszystkim jest wsparcie męża. Dziewczyny nie pouczają, nikomu nie narzucają swojego stylu życia (wychowywanie piątki dzieci to sport ekstremalny, wiem coś o tym), nie wartościują, nie czują się ani lepsze, ani gorsze. Daleko im do postawy „ciotki-klotki dobrej rady”. Przeciwnie, jako że dobrymi radami to piekło jest wybrukowane, to autorki unikają wszelkich rad jak ognia.
Napisały książkę, bo chcą odczarować dużą rodzinę. Chcą pokazać, że taki model macierzyństwa ma sens. Chcą pokazać, że duża rodzina to nie dziwactwo. Bo, jak mówi Dominika Figurska „pomimo trudów wielodzietność to dla mnie i dla mojego męża wielkie szczęście. Szczęście, które mnoży się, a nie dzieli. Nasz dom to miłość małżeńska pomnożona przez wszystkie dzieci. A ja jestem zachłanna na miłość: wolę mieć więcej niż mniej. Więcej miłości pomaga pokonywać przeróżne trudności życiowe”.
A w innym miejscu: „tak naprawdę temu, kto nie doświadczył dzikiej radości z nowego człowieka pomnożonej przez pięć, kto nie doświadczył fascynujących relacji między rodzeństwem, kto nie doświadczył w końcu dojrzewania do kolejnego macierzyństwa, ciężko wytłumaczyć, ze wielodzietność to pełnia. I gdybym miała jeszcze raz wybrać, wybrałabym ją zupełnie świadomie. Znając i dobre, i gorsze jej strony”.
Swoją książkę autorki dedykują wszystkim kobietom bez wyjątku. I tym dojrzałym, i młodym, które jeszcze może o macierzyństwie nawet nie myślą. I tym wielodzietnym, i tym, które z różnych względów mają jedno dziecko. Ta babska rozmowa być może pomoże im uwierzyć w siebie, swoje możliwości i swoją rodzinę.
„I co my z tego mamy?” to książka mądra. Mądra i potrzebna. Do tego do bólu prawdziwa i bardzo szczera. „Niech nas zobaczą” - mówią autorki. Bo jak zobaczą, to życzliwiej spojrzą na dużą rodzinę. A nic tak dobrze nie działa jak pozytywny przykład. Duża rodzina ma sens.