Co więc zostało z moich planów?
Zacznijmy może od tego, co zdążyłam zaliczyć od czwartku?
- Trzy wycieczki rowerowe (dwie pod wielką górę; moje pachnące melisą gumowe baletki prawie przebiły sobie spody)
- Cztery treningi tenisowe (w 35-stopniowym upale ledwo odróżniam piłki od nie-piłki, grając w czarnych lycrach do biegania wyglądam jak spalona parówka)
- Dwa spacery do Biedronki (Syn ciągle głodny, kuchnia molekularna to dla niego przystawka; mam zawalony pokój paluszkami serowymi, kabanosami, żelkami i litrami oranżady)
-
Kurczaka z rożna pod Biedronką z budy (powód ten sam)
- Trzy wizyty w kręgielni w nocnym klubie na dole („Aaaa, to znowu Pani. Sex on the beach raz? ”)
- Strzelnicę (podłączyliśmy się z Jurkiem do animacji jakiejś grupy pracowniczej, która miała tu integrację; nie wiedziałam, że mam taki talent do strzelania - czyżbym chciała kogoś ustrzelić?”)
- No i basen! Trzy razy zabawy w nurkowanie, pływanie na czas, szukanie monety i tym podobne („Ale faaaajnie”).
- Tysiąc spacerów z jamniczkiem, który ujada pozostawiony w hotelowym pokoju i nie wiadomo dlaczego odmawia jedzenia („Tęskni za domem? Ja też!”)
- Kilka odcinków Mikołajka i prawie całego Herkulesa („To naprawdę wspaniały film!”)