Ja matka psycholog na zebraniach szkolnych powinnam być opanowana, mądra i aktywna. Czyżby?
REKLAMA
Zebrania klasowe. Brrrr... Mimo wiedzy psychologicznej (jako takiej) nie chroni mnie to od maksymalnego stresu, wnikliwej obserwacji (siebie i innych) oraz tysiąca natrętnych myśli. Ale zacznijmy od początku.
Ostatnia ławka. Albo przedostatnia. Podobno instynktownie siadamy na miejscach naszych dzieci. Pełna identyfikacja. Ja mam dysonans. Córka zajmuje przód, syn tyły. Ojciec zwany Profesorem okupuje trudniejsze zebrania. Znaczy tyły. Ja uwielbiam klarkowe zebrania. Do przodu się nie pcham, ale atmosfera mi odpowiada. Nikt się do mnie nie przyczepia, bo mam dziecko Anioła Świętego (to drugie). Esemesujemy z Profesorem w trakcie, jakie kto ma doniesienia. Ja "świetnie", on "średnio". Ja "zaraz wychodzę", on "muszę zostać po". Jedyna zgodność to WF. Piąteczka z plusem.
Mimo klarkowej łatwizny nie lubię zebrań i od lat przypatruje się temu zjawisku, które tak silnie oddziałuje na nas wszystkich. Rodziców. Rodziców Psychologów (niby inna kategoria, ale ta sama...). Nauczycieli. Dyrekcję. Prawdziwe laboratorium procesu grupowego.
Plasowanie się ról. Szybko wyłania się Lider. Ochotnik, społecznik, który ma pomysły, czas i entuzjazm. Zorganizuje kulig, warsztaty lepienia z gliny, wyjście do muzeum (a nawet trzy wyjścia), wynajmie autokar i będzie jednym z opiekunów. Jest najczęściej kobietą, ale nierzadko dziś mężczyzną. Patrzymy na niego z podziwem. Bo a) jest energiczny, pomysłowy i najczęściej ładny (ma władzę!), b) to naprawdę świetny rodzic. Siedzę i tak myślę o aktywistach u swoich dzieci. Dlaczego ja nie mam w sobie tego społecznego ducha? Przecież byłam przewodniczącą szkoły, klasy. Zawsze! Jestem zmęczona? Mam dosyć grupowych działań? Nie chce mi się? Co roku Pani Wychowawczyni wręcz dyplomy dla wzorowych rodziców. Cóż, w zeszłym roku zabrakło mi jednego spontanicznego działania (mają być chyba trzy w semestrze, a może roku...?). Pani nie zaliczyła mi zorganizowania plastikowych kubeczków na wigilię klasową (za to w tym roku już upiekłam sernik i byłam w teatrze Guliwer, choć spóźniona).
Jest lider, są więc i inni. Błazen czyli chicholek, który rozśmiesza innych, gdy atmosfera sięga zenitu. Jest Pan Ekspert (ojciec wzorowego ucznia), który próbuje negocjować nowe warunki współpracy międzyrówieśniczej ich synów z Panem Outsiderem (ojcem tego, który ujawnia wciąż zachowania aspołeczne). Jasiek (wzorowy) nie może skupić się na lekcjach przez Tomka (aspołecznego), który na niego pluje z rurki lub robi zeza, by go rozśmieszyć. Ekspert grozi pójściem do Dyrektora, Outsider spoglądając na monitor telefonu (chyba czeka na jakiś sms) wysyła mu znad okularów pogardliwe spojrzenia i ironizuje z ambicji rodzicielskich tamtego. Błazen w tym czasie nawiązuje do "Mikołajka i innych chłopaków" (trafnie zresztą!), bo ich konflikt grozi jakąś eksplozją. Jego eskalacja przenosi uwagę na Kozła Ofiarnego.
No bo przecież w każdej klasie musi taki się znaleźć. Katalizator złych emocji. Z patologicznej rodziny lub mega snob. Irytujący agresor albo spowalniacz celów edukacyjnych. Wszyscy przez niego cierpią. Nie mogą się uczyć, bo jest za głośny albo za tępy. To także świetny excuse dla słabych wyników lub zachowań naszych dzieci. No bo przecież one by chciały się uczyć i poprawnie zachowywać, ale one nie mają ku temu warunków. Wszyscy najeżdżają na kozła, a Pan Rodzic Ofiarnego kuli się w kącie od zmasowanego ataku. Jak już nastąpi globalne rozładowanie i Silna Grupa zamilknie, a Rodzic Kozła zje wszystkie paznokcie i skórki, wtedy Błazen rzuca jakiś cienki dowcip, by skonstatować zakończenie wojny. Na przykład "i co na to Pani Psycholog?". Wtedy ja wygadana Pani z Telewizji zamieniam się w słup soli i zaczynam coś tam wyjąkiwać o wsparciu, jakie powinniśmy sobie dawać: bo...to...ważne...dla...dzieci...ich...rozwoju....współpracy...abyśmy...my...jako...rodzice....też...dawali...przykład. Hmmm, zero podziwu, kamera stop. Aby zrehabilitować swoją słowną głupawką dorzucam pojęcie "modelowania zachowań" i tym samym zapisuje się w średnią krajową poziomu IQ na zebraniu szkolnym.
Bo jeśli chodzi o MOJE dzieci jestem taką samą matką w szkole jak inni. Która się boi. Wstydzi czasami. Porównuje z innymi. Robi sobie podsumowania rodzicielskie. Wychodzi z poczuciem winy. I tysiącem postanowień, że od poniedziałku albo nowego semestru to już ostro się weźmie za naukę.
Na koniec dodam, że uważam, iż większość z nas nosi jakąś własną małą "traumę szkolną", bo przecież to naprawdę ekstremalne doświadczenie być w szkole i przeżyć. I mam wrażenie, że te klasowe zebrania są ich najsilniejszym aktywatorem. U mnie jak w filmie przesuwają się kadry z: upokorzeń od wrednej matematycy, prześmiewania się z moich zielonych butów, głupiego występu klasowego, w trakcie którego zapomniałam tekstu, ataków paniki na historii, gdy Pani wodziła palcem po liście do odpowiedzi, ukrywania pryszcza na czole pod debilną bandamką, pisania wierszy dla beznadziejnego kolesia, który odczytywał je na forum swojej klasy (auuuuuu...). To wszystko jest we mnie do dziś. I naprawdę wchodząc do szkoły Jurka i Klary mam czasami znów rude włosy a la Kasia Nosowska, zielone martensy i huśtawkę emocjonalną.
A ja naprawdę lubiłam swoją szkołę. Przynajmniej tak mi się wydawało...
PS. Nie wiem, czy u Was jest podobnie, ale po powrocie do domu z zebrania mam przygotowaną kolację, wykąpane pachnące dzieci, spakowane plecaki na jutro i złożone w kostkę ubrania. Czy myśmy nie robili dokładnie tego samego????
PSS. Jakby ktoś miał wątpliwości w tej typologii ról najbliżej mi do Błazna :-)
PSS. Jakby ktoś miał wątpliwości w tej typologii ról najbliżej mi do Błazna :-)
