Stara pijaczka. Matka
W końcu umarła. Siadła jej wątroba czy cokolwiek, co nikogo oczywiście nie zdziwiło. Z miesiąca na miesiąc właściwie znikała. Przeżarta wódą. Na wskroś. Już dawno wyglądała jak lump, z jej chudym od chlania ciałem, nieświeżymi ubraniami. Z porwanymi rajstopami, co to nawet nie próbowała ukrywać. Kuśtykała, gadała do siebie, coś pokrzykiwała. Kilka razy zdarzyło się, jak chwilę nie piła, że miała napady pijackiej padaczki. Dzieciaki wracające ze szkoły straszyło to osiedlowe straszydło.
Piła od lat. Tylko kilku sąsiadów z klatki pamięta (chce pamiętać), że kiedyś nie piła.
Jak umarła, trochę ludzi jednak na jej pogrzebie było. Akurat lato było. Zawsze to jakaś okazja towarzyska. „Sama sobie winna”, „szkoda jej, młoda jeszcze” („odeszła w wieku 55 lat”). „Trzeba było nie pić”. Syn i córka przyjechali na pogrzeb z Anglii.
Na dobre zaczęła pić jak poszli do liceum. Na wywiadówki chodziła po kielichu. Zawsze im wstyd na tych wywiadówkach ponoć robiła. Ciągle trzęsły jej się ręce, na twarzy czerwona. A po jakimś czasie to już w ogóle do szkoły przestała przychodzić. „Tylko wóda ją interesowała.” Bieda taka, dzieci zawsze jak z lumpexu ubrane. Tyle dobrze, że zdolne były, to same się przypilnowały. Na studia nawet poszły.
A im łzy nie przestały spływać po policzkach na tym pogrzebie. Ich mamcia najukochańsza umarła. Najczulsze wspomnienia zabrała. Jak ojciec, co ich bił, w końcu odszedł bić kogoś innego, na rzęsach stawała, żeby dom (ta klita, do której się musieli przenieść) wyglądał jak dom. Żeby wyczarować ciepłą zupę, kanapki do szkoły, ciepłą wodę za te kilkaset złotych, co to musiało wystarczyć. Żeby Bartusiowi ciepłe buty na zimę kupić, bo Kasi coś zawsze się dostało od siostrzenicy. Żeby codziennie, choć zmęczona po robocie, książki z nimi czytać przed snem, z biblioteki, żeby pokochały czytać, jak ona kochała. Jak pomimo biedy pomagała lekcje odrabiać. W zasadzie nie pomagała, nie musiała, bo same sobie świetnie radziły (czerwone paski przez całą podstawówkę miały). Ale zawsze ich o szkołę zagadywała, jakby ciekawa, co ich ciekawi. Jakby tęskniła do swojego dzieciństwa. Jak do ogólniaka chodzili (i bywała trzeźwa) to wciąż lubili we trójkę do tej publicznej biblioteki razem chodzić. Mamcia już wtedy sobie nic nie wypożyczała, mówiła, że oczy ją bolą.
[Najpierw piła po cichu, wieczorami, jak spały. Ciężko jej było strasznie. Dzieci myślały, że rankami odsypia po drugiej zmianie, bezszelestnie wybierały do szkoły, żeby jej nie obudzić. Ale ona już nie spała. Przez większość nocy. Nad ranem trochę zazwyczaj przysypiała, ale tylko na chwilę. Jak dzieci wychodziły do szkoły zazwyczaj patrzyła już beznamiętnie w sufit. Nie mogła się podnieść, nie miała siły. Raz siostrze powiedziała, że nie daje rady, że się ludzi boi, że strach ją paraliżuje. „Ogarnij się w końcu, masz dwójkę dzieci,” usłyszała.
Za ciężkie to życie się okazało. Się nie ogarnęła. No chyba, że trochę się napiła, trochę, tylko trochę. Łatwiej nie było, ale coś można było przynajmniej zrobić.
Z czasem dzieci się zorientowały. Jak już chodziły do tego wymarzonego przez nią liceum, nauczyły się nią zajmować, jak zapiła. Nieraz Kasieńka (zawsze tak do niej mamcia mówiła) myła jej jakby bezwładne ciało. Bartek przenosił do łóżka. Widziały, że się poddała. Nie umiały pomóc.
Na dobre rozpiła się, jak wyjechały na studia. Na studia! Dostały stypendia, "zdolne moje najukochańsze," łzy szczęścia spływały jej po policzkach. W weekendy tylko rzadko przyjeżdżały, bo pracowały, musiały, bo stypendia nie na wszystko starczały. Została sama. Tylko ta beznadziejna pustka nie odpuszczała.
Stara pijaczka. Osiedlowe straszydło. Najukochańsza mamcia.