Zlikwidować "urlop" macierzyński!
Jeśli zajmowanie się dzieckiem to praca ok. 18 godzin na dobę, czyli 10 godzin więcej niż zwyczajowo na etacie, w ramach którego przypada 26 dni urlopu wypoczynkowego w roku, to niech „urlopem" macierzyńskim będą odpowiednio dodatkowe, pełnopłatne 32 dni wolnego!
Niedawno zarobiony kolega z pracy zapytał mnie, z nieukrywaną nutką zazdrości w głosie, jak to jest mieć znów (tj. odkąd jestem na urlopie macierzyńskim) czas na… czytanie książek. A mi trudno było mu, bezdzietnemu jeszcze, wytłumaczyć, że w ciągu dnia nie mam czasu na takie luksusy. Albo, że, jak faktycznie uda mi się pochylić nad jakąś lekturą, to mam mniej więcej 5-7 minut, zanim oczy same mi się zamkną.
Bo niby zajmuję się tylko Małym, ale odkąd (po dwóch miesiącach względnego – żeby nie powiedzieć z perspektywy czasu - błogiego spokoju) wciąż by tylko chciał, żeby się nim zajmować, wieczorem padam ze zmęczenia. Właściwie nie tylko wieczorem. Także rano, jak muszę wygrzebać się z ledwo co wygrzanej pościeli, żeby go nakarmić i przewinąć, zawsze licząc (nadaremnie), że może zaraz potem na jeszcze trochę zaśnie, i uda mi się do tych sześciu godzin snu na dobę szczęśliwie dobić. Także w południe, kiedy Mały, zmęczony już nieco przedpołudniową rozrywką, staje się markotny, ale nie może jakoś zasnąć i trzeba mu w tym pomóc. No i zaraz potem, jak ledwo co udaje się go uśpić (uff, można w końcu wziąć prysznic i zjeść coś nie w pośpiechu), a ten znów się budzi gotowy do dalszych „zabaw”. No a najgorzej to jest podczas ostatniej zmiany (około północy), kiedy już strasznie chce się człowiekowi spać i najchętniej by tylko Malucha sprawnie wykarmił, przebrał w nocne ciuszki i czule wyprzytulał do snu.
Tymczasem ten, na złość jakby, tym razem nie może wybudzić się ze snu. No i czeka człowiek cierpliwie, czasem do pierwszej, albo i jeszcze dłużej, bo gdzież tu takie rozkosznie śpiące Maleństwo wybudzać. A już się broń boże położyć nie można, bo człowieka sen kamienny zaraz dopadnie i nie da rady wstać. I już oczy się same zamykają. A Mały po obudzeniu ma właśnie nastrój na delektowanie się chwilką i jedzenie przeciąga się w nieskończoność… No a za chwilę już ta poranna zmiana się czai, co to człowiek z cieplutkiej pościeli musi się wygrzebać… I tak w koło Macieju, dzień za dniem, bez chwili wytchnienia.
A pomyśleć, co by było, gdyby nie trafił mi się taki fajowy, właściwie bezproblemowy egzemplarz. Zdrowy, pogodny. Albo jak bym do tego miała jeszcze jedno dziecko. Albo problemy z pokarmem. Albo z kolkami (=nieustanny płacz po kilka godzin na dobę). Albo złapałoby mnie przeziębienie… Albo nie było babć w okolicy, które tak chętnie się Małym zajmują, jak tylko mogą.
Kto to wymyślił, żeby zajmowanie się noworodkami nazwać „urlopem”?!?!?! Z pewnością ktoś, kto nigdy przenigdy nie zajmował się jakimkolwiek maleństwem! Apeluję więc o wycofanie z powszechnego użycia tej szkodliwej, wprowadzającej w błąd nazwy. Niby tylko semantyka, ale wiadomo, jak język kształtuje nasze wyobrażenia. Wszystkim sceptykom serdecznie życzę choćby tygodnia takiego „urlopu”.
Albo może nie likwidować, tylko zmienić jego funkcję! Bo jeśli zajmowanie się dzieciątkiem to praca ok. 18 godzin na dobę, czyli 10 godzin więcej niż zwyczajowo na etacie, w ramach którego przypada 26 dni urlopu wypoczynkowego w roku, to niech „urlopem macierzyńskim” będą odpowiednio dodatkowe, pełnopłatne 32 dni wolnego?
Ale oczywiście my, niezmobilizowane, pogodzone z losem, umęczone i niezorganizowane, nigdy nie damy rady takiej inicjatywy (choćby tej pierwszej) wprowadzić w życie. To nie dziwmy się też, że potem się dziwią, że my książek na urlopie nie czytamy! No bo kto na urlopie nie czyta książek!?