Zielona miska we krwi. Kiedy serce "płodu" przestaje bić...
KoBBieciarnia
17 października 2016, 12:11·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 17 października 2016, 12:11Dwie kreski. Długo wyczekane, ale jak wyraźne. Nie było już żadnych wątpliwości. Ciąża. Potwierdzona przez lekarza. Pewna, na 100%.
To był piękny dzień. Do testu podchodziła raczej sceptycznie. Wszak tyle ich już w życiu robiła. Za każdym razem nic, poza rozczarowaniem. Tym razem jednak było inaczej. Wyraźne dwie krechy. Potem lekarz, zalecony odpoczynek, przerwa od pracy. Delikatne mdłości, wymioty, które minęły szybko. Dni mijały szybko. Do swojego maleństwa mówiła „moje Ty małe winogronko”. Przywiązywała się do niego coraz bardziej, czule do niego przemawiała. W głowie układała już plany, snuła wyobrażenia o czekającej ich przyszłości. Chwilę później, wspólnie z mężem wybierali imiona i myśleli nad urządzeniem dziecinnego pokoju.
Poniedziałek. Delikatne plamienie. Szpital. Niepomyślna diagnoza. Nie stwierdzono bicia serca. Ciąża nie rozwijała się już od kilku tygodniu. Gravid Obsoleta. Łzy, potok łez. Nieprzespana noc, bo położyli ją razem z dwiema ciężarnymi, którym w nocy kilka razy robiono KTG. I to bicie serc ich małych dzieci... Dlaczego serce jej dziecka przestało bić?
Jej spuchnięte oczy nie przekonały Boga do zmiany planów. Potwierdzona diagnoza zaprowadziła ją do pokoju zabiegowego. Tam podano tabletki mające wywołać poronienie. Godziny mijały wolno. Miała nadzieję, że ominą ją skurcze i cała reszta, że zrobią jej po prostu zabieg i wróci do domu. Niestety, tabletki zadziałały. Były skurcze, najpierw słabe, potem mocniejsze. Ostatnia godzina była najgorsza.
Leżała zwijając się z bólu i wykrwawiała się… Lekarz nie przychodził. Piętro wyżej odbierał porody. Do niej nie musiał się aż tak spieszyć. Przecież jej ciąża i tak już była stracona, a tam – na górze – rodziły się zdrowe dzieci.
Nic nie boli tak jak życie.
Ból fizyczny starała się dzielnie znosić, nie poprosiła o tabletki przeciwbólowe, nawet nie przyszło jej na myśl, że mogłaby… Nikt też ich nie zaproponował. Najstraszniejsza była świadomość tego, że rodzi martwe dziecko. Dla Nich – lekarzy i położnych było tylko płodem, dla niej Jej Dzieckiem – całym światem. Ona dla Nich była kolejną, którą trzeba było wyczyścić.
Pod nos podsunięto pismo, z którym miała się zapoznać. Zgłosić martwe urodzenie do USC, czy nie? Zdecydować się na pochówek, czy nie? Niewiele czasu na zastanowienie się. Podjęła samolubną decyzję. Uznała, że nie da rady tłumaczyć, wyjaśniać, załatwiać tych wszystkich formalności około pogrzebowych. Doszła do wniosku, że nie chce chodzić na cmentarz, pielęgnować grobu. Czuła się słaba, zupełnie bez sił, by to wszystko znosić.
W pokoju zabiegowym było krwawo. Wszędzie jej krew. Najpierw było jej głupio, że ubrudziła podłogę, potem przestała o tym myśleć. Zanim podano jej znieczulenie kątem oka zobaczyła jeszcze zieloną miskę. Po zabiegu łyżeczkowania była wolna od bólu.
W głowie tysiące myśli. Pytanie „dlaczego ja?” nie daje spokoju. Nie ma też znikąd odpowiedzi na nie. Tyle planów, tyle nadziei… Wszystko na nic. Tyle dzieci niechcianych, porzuconych dookoła. Ona na swoje czekała długo, było chciane, kochane i tak bardzo oczekiwane. Los zdecydował inaczej. Gdzie sprawiedliwość?
Dziś za późno, by pielęgnować mały grób. Decyzję podjęła wcześniej. Żałuje. Mówi, że to było samolubne, że myślała tylko o swoim bólu, własnym cierpieniu i że nie da sobie psychicznie z tym rady. Dziś w małym ogródku może pochować tylko test ciążowy. Nie ma już nic więcej…
tekst opublikowany w magazynie:
KoBBieciarnia.pl
autorka: Katarzyna Płóciennik-Niemczyk
redaktor magazynu: KoBBieciarnia.pl