Miałam farta. Przez całą ciążę przytyłam 15kg. Sam Julek ważył 4, do tego doszedł jeszcze ciężar wód płodowych i opuchlizny, która wystąpiła przed samym porodem. Wychodząc ze szpitala miałam 9 kg „nadbagażu”.
Po 3 tygodniach od porodu, po ciążowych kilogramach nie było już jednak śladu. Rozstępów brak, nadwagi brak. Jak przekupiłam los, aby oszczędził mnie w ten sposób? Cóż, tak wyszło. Po prostu, samo „się zrobiło”…
– „Na co ona może narzekać”?!” – pyta zapewne w głowie większość matek, których ciała stały po ciążą trójwymiarową mapą macierzyństwa. Fakt, nad figurą nie miałam prawa płakać – przynajmniej w teorii.
A jednak. Pierwsze tygodnie wspominam jak czarny scenariusz. Płacz, brak wiary w siebie. Rozczarowanie? Zmierzenie się z macierzyństwem to nie tylko kwestia akceptacji ciała po porodzie. Polubienia na nowo siebie samej, rozstępów, czy obwisłej skóry. Macierzyństwo to przede wszystkim uznanie, że nasze potrzeby schodzą na drugi plan. Że oto nikt już nie będzie pytał nas z uporem maniaka, o to jak się czujemy i co byśmy zjadły – jak to w ciąży bywało. Już nikt nie rozczula się nad nami i nie wyręcza nas w tym, co robimy. Od tej pory to my jesteśmy na zawołanie innych, a raczej tego jednego lub jedynej.
Osobiście, to właśnie z tymi urokami macierzyństwa, miałam największy problem. Z obliczem macierzyństwa, o którym nie piszą w gazetach; którego nie pokazują w reklamach. Młode macierzyństwo to nie sielanka, choć usilnie wmawia się kobietom, że tak właśnie jest, albo przynajmniej „być powinno”. Narodziny dziecka to totalna rewolucja. Nie tylko w naszym ciele, ale przede wszystkim w naszej duszy.
Niestety, o słabościach nie mówi się głośno. Dlaczego? Bo nie przystoi, a niedoskonałość słabo się sprzedaje. Wszystko to sprawia, że społeczna presja na sukces „młodej matki idealnej” przytłacza nas bez reszty. Bądź fit, bądź Wege, bądź Eko! A nie mogłabym po prostu zostać sobą?!
Ostatnio trafiłam jednak na pierwszą w mojej „mamotece” akcję inną od wszystkich… MAMY brzuszek. Macierzyństwo bez retuszu. Ruch społeczny, stanowiący przyzwolenie na niedoskonałości ciała i duszy polskich matek, chwilowe kryzysy i dłuższe „chwile słabości”, do których mają święte prawo. Zdarzyło się wreszcie, że ktoś przyznał je otwarcie i bezczelnie, zrywając z mitem o tym, że macierzyństwo to tylko jasna strona medalu.
Czy przyniesie wymierny rezultat? Tego nie wiadomo. Ważne, że ktoś, gdzieś - ośmielił się powiedzieć, że macierzyństwo to nie tylko miód. To ślady walki z własnym ciałem, setki nieprzespanych nocy, chwile, w których bijesz się z myślami czy na pewno było warto. I kolejne, w których obserwując uśmiech swojego dziecka, kajasz się przed sobą samą za to, co przed chwilą ośmieliłaś się pomyśleć.