Ja nie umarłam! Czy wdowa ma prawo zakochać się na nowo?
KoBBieciarnia
05 stycznia 2016, 15:24·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 05 stycznia 2016, 15:24W marcowe popołudnie 2010r. zalogowałam się na Facebooka i spojrzałam na status mojego związku. Mój 42-letni mąż Krzysztof nie żył od 14 miesięcy, ale według danych widocznych na mojej facebookowej osi wciąż byliśmy małżeństwem. W ciągu zaledwie kilku sekund tego absolutnie surrealistycznego, dwudziesto-pierwszo-wiecznego momentu, w ludzkiej świadomości z „mężatki” zmieniłam się we „wdowę”. Wahałam się z początku jakiego słowa użyć. "Wdowa" wydało mi się wówczas jedynym odpowiednim określeniem stanu, w którym się znalazłam.
Status „wolna” był dla mnie na ten czas zbyt przełomowy. "To skomplikowane”? A która strata nie jest skomplikowana? - pomyślałam. Śmierć zawsze wszystko komplikuje, nie pytając przy tym o wybór jednej z opcji. „W separacji”? Byłam, to fakt, ale bardzie drastycznej i prawdziwej niż sugerowało to banalne określenie sugerujące nietrwałość tego stanu. U nas już nic miało się nie zmieniać. Nadzieja na zniesienie „separacji”, w którą zostałam "wepchnięta" wbrew swojej woli, umarła razem z nim.
Tak więc, w wieku 39 lat, po 7 latach małżeństwa, nie byłam już mężatką. Byłam „wdową”. I to właśnie, jedyne słuszne facebookowe określenia brzmiało tak surowo i nieprzyjemnie, jak żadne z pozostałych. W chorobie i śmierci byłam przy nim. Przeżyłam. Mogę klikać po Facebooku i robić setki innych kretyńskich rzeczy. Fakt, że tu jestem, nie zmienia jednak tego, że to co wydarzyło się między nami na zawsze zmieniło moje życie, wypalając w nim dziury i zmuszając do poświęceń, których nigdy nie zrekompensuję. Droga, która zawiodła mnie od statusu „żony” do „wdowy” była kręta, długa i bolesna. Minione dwa lata spędziłam obserwując jak mój mąż szarpie się z chorobą, z dumą, godnością i tym najgorszym, cholernym, łamiącym serce na cząstki elementarne optymizmem, z którego została tylko złość i ironia.
Kiedy rak się cofał – cieszyliśmy się wspólnie, kiedy powracał, we dwoje zapadaliśmy w ciemność. Jechałam razem z nim ambulansem, zadręczając lekarzy pytaniami o to co teraz będzie. Tymi samymi pytaniami zaczęłam wkrótce obsypywać onkologów ostatniego oddziału Krzysztofa. Wychodziłam do domu zapłakana, przybiegałam zmęczona, a kiedy nie mogłam z nim rozmawiać, godzinami rozmawiałam przez telefon „o nim”. Aż w końcu, banalny dzień i jeszcze banalniejsza potrzeba naszego kota, którego pojechałam wtedy nakarmić, nie pozwoliła nam się pożegnać. Ot, taka idiotyczna sytuacja, która uniemożliwiła mi poprowadzić go za rękę do ostatniego tchnienia, w chwili, w której potrzebował mnie jak nigdy wcześniej.
Choć postanowiłam nosić na palcu obrączkę na znak szacunku i wiecznej pamięci o Krzysztofie. Po 14 miesiącach poczułam się gotowa na nową relację. Zaczęłam tęsknić za towarzystwem drugiego człowieka, za wspólnym świętowaniem małych sukcesów codzienności. Zdecydowałam się na kilka niezobowiązujących spotkań. Moje wdowieństwo okazało się tematem tabu. Żaden z facetów nie chciał poruszać tematu śmierci Krzysztofa, jakby woleli myśleć i wierzyć w to, że nigdy nie istniał. Pierwszy z mężczyzn z którymi miałam wątpliwą przyjemność obcowania rzucił choć chłodne „przykro mi” zanim frywolnie zmienił temat na piłkę nożną. Większość nawet nie komentowała, zapijając gorzką pigułkę prawdy, chwilą niezręcznej ciszy. Kiedy po kilku spotkaniach z tym samym mężczyzną, zaczynałam wreszcie otwierać się i nabierać chęci na zwierzenia, on akurat wówczas spowalniał swoje tempo i przerzedzał maile. Jak ręką odjął, temat Krzysztofa i tego, co przeszłam po jego śmierci odstraszał potencjalnych absztyfikantów, poziomem swojego emocjonalnego skomplikowania. A ja? Czułam się coraz bardziej rozdarta pomiędzy wewnętrzną potrzebą pielęgnowania jego pamięci i mówienia głośno o jego osobie, a życiem, które czekając na mnie z otwartą, jak ramiona przyszłością, nie akceptowało elementu mojej nieustającej żałoby.
Zauważyłam też, że u mężczyzn zmieniło się podejście do mnie samej. Odstraszała ich już nie tylko skomplikowana sytuacja emocjonalna, ale moja własna osoba. Patrzyli na mnie z podziwem podszytym obawą przed moją nieludzką wręcz siłą. Mniej więcej tak, jak patrzy się na super bohaterów o niebezpiecznych mocach. Uznawali mnie za heroinę, która zdzierżyła na swoich barkach ciężar nie do uniesienia. Moje małżeństwo traktowali z kolei jak idyllę. „Musiałaś bardzo go kochać” – powtarzali niektórzy z nich. „Pewnie nikogo nie pokochasz już tak, jak jego” – jeden z nich pokusił się nawet o głębszą analizę. Tak kochałam go, temu nie zaprzeczę, ale naszemu małżeństwu daleko było do ideału. Mieliśmy swoje wzloty i upadki, a w roku poprzedzającym chorobę Krzysztofa myśleliśmy nawet o separacji. Kiedy jednak dowiedzieliśmy się o tym, że jest chory, nie było już mowy o wybrykach. Wiedziałam, że potrzebuje mnie jak nigdy, a moją rolą jest pozostać przy jego boku do końca. Wygląda jednak na to, że śmierć Krzysztofa wyszlifowała wszelkie niedoskonałości naszego związku, a w oczach naszych bliskich stworzyła obraz utraconego raju.
Zdarzało się, że mój status „wdowy” wywoływał w moich randkowych partnerach przedziwne poczucie rywalizacji. Po chwili rozmowy rozpoczynali licytować się ze mną na życiowe tragedie. Jeden z ich – ceniony w swojej klasie producent muzyczny zaczął opowiadać mi o stresie, jaki na co dzień towarzyszy mu w nagraniach. O ludziach z którymi musi wytrzymywać i kontraktach, których musi nieustannie pilnować. Moja mina musiała być nie najtęższa, bo niezwłocznie po tym dodał „wiem, że to co mówię, jest nieporównywalne z tym, co przeżyłaś”. Pewnie chciał wykazać się empatią, wyszło jednak średnio trafnie.
Część mnie chciała nim potrząsnąć i wykrzyczeć mu w twarz „O czym Ty mówisz człowieku?”, aby pokazać, jak małe i niepoważne są jego problemy. Pozostała część, dziękowała mu jednak po cichu. To dzięki niemu zrozumiałam jak dziwaczne i niepojęte muszą wydawać się ludziom moje przeżycia.
Pewnego dnia do Warszawy przyjechał znajomy moich przyjaciół. Przez lata żył w Nowym Jorku, do Polski powrócił w interesach. Nie zauważyłam nawet kiedy zostaliśmy sami. Siedziałam i słuchałam jak zahipnotyzowana tego co mówił i jak mówił. Nagle zaciekawiły mnie jego podróże, Manhattan nocą, jego miniona relacja z byłą żoną. Nie wspominałam słowa o Krzysztofie. Przez chwilę zapomniałam o bólu, aby zaraz potem poczuć na twarzy delikatne poczucie wstydu za to, że pozwoliłam sobie na tę nieznaną dotąd fanaberię. Zasiedzieliśmy się wtedy okrutnie. Kiedy nad ranem odprowadzał mnie do domu, Krzysztof powrócił. Tym razem temat nie wyszedł jednak z mojej strony. Jak się okazało, nasi wspólni znajomi zdążyli uprzedzić Marka o tym, jak wyglądała moja przeszłość. W tej rozmowie Krzysztof nie był jednak herosem, a nasze małżeństwo przestało być idealne. Ktoś rozmawiał ze mną tak po prostu, bez sztucznego strachu i niepotrzebnego napuszenia. Tej nocy zrozumiałam, że czas, o którym wszyscy wspominali, że nadejdzie pocieszając mnie i podtrzymując na duchu najbanalniejszymi stwierdzeniami, przyszedł nagle; niezauważenie i naturalnie. „Swój czas”, który znajdzie się na wszystko, nawet na śmierć i żałobę.
Nie wierzę, że śmierć Krzysztofa nauczyła mnie czegokolwiek. Wciąż uważam ją za niepotrzebną. Wiem jednak, że nie życzyłby sobie wiecznego rozpamiętywania jego osoby. Marek jest obecny w moim życiu. Nie wiem czy jeszcze kiedyś wyjdę za mąż, nie wiem czy "zmienię po raz kolejny status na Facebooku". Wiem tylko, że ciężar bycia wdową będzie towarzyszył mi do końca. Czuję się jednak gotowa nosić go we dwoje. No, prawie gotowa…
Artykuł od:
Redakcja Magazynu KoBBieciarnia