Ma to sens
Kasia Kopińska
17 września 2014, 14:13·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 17 września 2014, 14:13Często słyszę od moich znajomych, że podróżowanie z małymi dziećmi nie ma sensu. Ich koronny argument przeważnie jest jeden - dzieci i tak nic z tych podróży nie zapamiętają. Albo niewiele. Szkoda więc zarówno czasu, energii, pieniędzy. Tych ostatnich przede wszystkim… Kiedy zatem w rozmowach z bliskimi mówiłam o wakacyjnych planach, ich reakcje w większości były do przewidzenia:) „Darujcie sobie ten Rzym!” - mówili jedni, inni - „poczekajcie jeszcze kilka lat”. I choć jednych i drugich uwielbiam, to daleko mi do tego sposobu myślenia, wedle którego posiadanie dzieci równa się z rezygnacją ze swoich pasji. Dlatego uśmiecham się jedynie i robię swoje, niczego na bliżej nieokreślone później nie odkładając.
Ruszamy. Dla tych kilku dni w wiecznie przeze mnie uwielbianym Wiecznym Mieście jestem w stanie znieść naprawdę dużo, choć - jak się okazuje - nie tak znowu dużo znieść trzeba. Bo droga mija nad wyraz szybko i bezproblemowo, a moje zahartowane podróżniczki znoszą ją na medal, to śpiąc, to słuchając czytanych przeze mnie bajek, to znów oglądając „Minionki” tak długo, aż (wreszcie!) padł iPad, potem kłócąc się, a potem śmiejąc i bawiąc w wymyślane naprędce zabawy. Rzym witamy późnym popołudniem a ja już od progu cieszę się na wieczorny spacer. Zakwaterowanie, szybkie odświeżenie się po podróży i można wyruszyć na pierwszą włoską pastę :)
Auto zostaje. Przez tych kilka dni nie wsiadamy do niego wcale. Rzut beretem dzieli nas od przystanku, z którego autobusem lub tramwajem dojeżdżamy wszędzie. Tego popołudnia w okolice Piazza del Popolo, na którym odkrywam nowe, dotychczas w ogóle mi nieznane oblicze obelisku Ramzesa II;) Jego niezwykła moc przyciągania równa jest przynajmniej temu ziemskiemu… Siła ta oddziałuje zwłaszcza na Starszą, która ani myśli o zejściu z lwa i pójściu dalej. Przekonuje ją dopiero wizja lodów, które będzie mogła zjeść zaraz po kolacji.
Tą jemy w jednej z bocznych uliczek odchodzących od Via del Babuino w małej, niepozornie wyglądającej tratorii serwującej specjały najlepszej kuchni świata ;) Jest dooooobrze.
Najedzeni i zadowoleni zmierzamy w kierunku Schodów Hiszpańskich, których widoku doczekać się nie mogę. Młodsza za to nie może się doczekać odpięcia pasów, które skutecznie uniemożliwiają jej niekontrolowane opuszczenie wózka i krzyczy wniebogłosy „Pasyyyyyyy!!!!” „Pasyyyyyyyyyy!!!”. I robi to z właściwą sobie konsekwencją aż do momentu, w którym wreszcie je odepnę. Zatem wysadzam ją w końcu, by zaznała wolności, co do której miłość odziedziczyła po przodkach. Pędzi radośnie w kierunku schodów i wspina się stopień po stopniu, by po kilku minutach samodzielnie dotrzeć na sam szczyt. Docieram i ja ze Starszą - tata zostaje u stóp schodów, by pilnować pojazdu, który regularnie ratuje nam życie ;)
No więc cieszę się tym słońcem, które tuż za Watykanem chyli się ku zachodowi, ale trwa to może sekundę, bo moja dwulatka podzielaniem radości i wzdychaniem do słońca zainteresowana bynajmniej nie jest. Za grosz, ani nawet za centa. Oddala się nabierając tempa i krzycząc „Okulary!!!”. Na mnie pada blady strach widząc, że już zaledwie kilka metrów dzieli ją od pana, który jej ulubione gadżety sprzedaje. A że ma je elegancko rozłożone na płótnie wielkości metr na dwa, leżącym na ziemi, istnieje spora szansa, że Młodsza przed płótnem wyhamować nie zdoła.
Rzucam się więc w stronę latorośli, gubiąc po drodze lewy pantofelek, ale pościg swój kończąc sukcesem. Zdążyłam. Biorę moje dziecko w ramiona i kieruję swe kroki w dół. Okazuje się jednak, że schody są tak śliskie, że bezpieczniej jest spróbować zejść metodą „za rękę”. Udaje się. Wizja przycupnięcia na nich choć na kilka minut nie doczekuje się jednak realizacji, bo oto czeka mnie kolejna pogoń… Tym razem w stronę koni. Moja miłość do tych zwierząt, choć wielka, jest doprawdy niczym w porównaniu z uczuciem, jakim darzy je moje dziecko. Każdy jeden dzień rozpoczyna słowami „Na konia wsiadać!” i nadzieją, że tego dnia też będzie jej to dane. Koń na Piazza di Spagna jest nie jeden, ale szans na to, by któregoś dosiąść, nie ma żadnych. Zabieram więc Młodszą, rozżaloną i płaczem się zanoszącą, wsadzam do wózka i możemy iść dalej.
Wszystko to okazuje się ledwie małym przedsmakiem przygód, jakie czekają nas nazajutrz… Niedziela. Plan wyprawy do Watykanu opracowuję w przededniu i wydaje mi się, że mniej więcej wiem, czego się spodziewać. Jednak mniej. Kilka (kilkanaście?) moich wcześniejszych wizyt w tym miejscu różniło się od tej diametralnie :) W poszerzonym o Młodszą składzie jesteśmy tu po raz pierwszy. Jeszcze przed wejściem na Plac Świętego Piotra Klementyna zasypia, dając nadzieję na odrobinę skupienia. Nadzieja ta jest jednak ulotna jak wiatr, którego z kolei brak. I wszyscy dotkliwie to odczuwamy. Najbardziej oczywiście Starsza, a może po prostu najgłośniej i najdobitniej ów brak wyraża, co skłania mnie do poszukiwania rozwiązań na cito.
Eureka! Największą atrakcją jest dla niej „źródełko” przy którym spędza czas, który dzieli nas od pojawienia się w oknie Papieża Franciszka. Samą modlitwę odbywa w dużo bardziej komfortowych niż my warunkach, bo oto na samym środku tonącego w słońcu Placu, siedzi wygodnie w cieniu taty :) Ale gdy Anioł Pański dobiega końca - budzi się Młodsza i Bazylikę zwiedzamy już w obudzonym komplecie.
Rzecz okazuje się być hardcorem… Pojazd ratujący życie nie może nam go ratować w Bazylice - trzeba go zostawić pod mocno przystojnym okiem pilnującego interesu Italiano Vero i obyć się bez. No to próbujemy. Już od wejścia Młodsza chce „siama”, a jest już na tyle silna, że chcieć bardzo szybko przeradza się w móc. Przemieszczanie się z prędkością światła właśnie tu, gdzie dużo bardziej przystoi poruszanie się powoli, sprawia jej największą frajdę. Na domiar złego dość szybko odkrywa, że echo moooocno tu niesie… Krzyki i piski idące w parze z bieganiem stają się na tyle uciążliwe, że z szacunku do miejsca wypada nam je po prostu opuścić. Co po krótkiej modlitwie przy grobie Jana Pawła II czynimy.
Dalej jest nie mniej intensywnie. Drogę z Watykanu na Awentyn Starsza przesypia w wózku, Młodsza pokonuje ją truchcikiem. Przewraca się, skaleczone kolano krwawi ale nim to zauważam przytulam ją od serca i, co za tym idzie, sukienkę mam już mocno poplamioną. Ale docieramy, podziwiamy Rzym ze wzgórza, odwiedzamy Usta Prawdy, Koloseum, kolejnego dnia na Via del Corso spotykamy świnkę (żywą, samopas puszczoną), regularnie jemy lody w jednej z najstarszych lodziarni Rzymu, pijemy espresso na Sant’Eustachio, spacerujemy po Piazza Navona po zmierzchu, słuchamy koncertu akordeonowego przy Panteonie, zachwycamy się widokami, smakami, zapachami… Jest włosko, jest bosko! Na pewno dużo inaczej niż bez dzieci, bardzo intensywnie ale rodzinnie, pięknie. I nie będę z uporem maniaka nikogo przekonywać, że warto, że trzeba, że tak, bo w każdym „Odłóżcie to na później” trochę racji się znajdzie ;)
Ale kiedy wieczorem, po całym dniu słuchania moich wywodów na temat historii Rzymu, Starsza myjąc zęby mówi: „Wiesz mamo, jeśli bym się odważyła włożyć rękę do Ust Prawdy, to włożyłabym lewą, tak na wszelki wypadek”, to serce mi mięknie, oczy wilgotnieją, a wiara w to, że zarażanie dzieci swoją pasją już od najmłodszych lat ma sens, staje się jeszcze większa :)