Reklama.
- To już konkret - ucieszył się Dr R. - Zajmuje prawie całą macicę.
I przyznał, że jak by musiał koniecznie określać dzisiaj płeć, to stawiałby na męską.
Syn.
Ale dokładnie wiedzieć będę za dwa tygodnie, kiedy z Hongkongu przyjdą wyniki genetycznego testu NIFTY (Non-Invasive Prenatal Test, po polsku tłumaczonego jako Nieinwazyjny Genetyczny Test Prenatalny w Kierunku Trisomii Płodu). Drogie to pieruńsko (2,5 tys., gdzie by nie sprawdzać), ale po dogłębnej analizie innych dostępnych metod i dzięki wsparciu mamy, zdecydowałam się na tę opcję.
Do wyboru miałam te wszystkie inwazyjne amniopunkcje - nakłuwanie brzucha (ryzyko poronienia) i tzw. USG genetyczne, podczas którego oceniane są narządy płodu i tzw. przezierność karkowa - po angielsku nuchal translucency, kark to nucha. Kosztuje to ok. 700 zł ze wszystkimi badaniami i daje procent podejrzenia. Uznałam więc, że skoro coś wykrywa w 80 proc. podejrzenie czegoś i kosztuje 1/3 tego, co daje 99,9 proc. pewności, to wolę trzy razy droższą pewność. Zwłaszcza że w razie podejrzenia, musiałabym się pewnie zdecydować na NIFTY i zapłaciła 3,2 tys.
NIFTY wychwytuje z mojej krwi DNA dziecka i sprawdza, czy nie ma którejś z trisomii (zespoły Downa, Edwardsa i Patau - dwa ostatnie śmiertelne). A także wyklucza aneuploidię - zaburzenie chromosomów płci (ha! nowe słowo). A ponieważ bada tak dokładnie, to potwierdza i płeć.
Fascynujące.
Mój syn (muszę się przyzwyczaić) ruszał się jak poprzednio, ale możliwości miał ograniczone. Urósł o dwa cm, więc trudno mu się powoli pomieścić w macicy. Ale serce mu bije przepięknie. Teraz zobaczę go za miesiąc. Tak częste wizyty nie są już potrzebne.