Mam się jeszcze nie cieszyć. Dla własnego dobra. Tak mówi K, który miał kiedyś takie wyniki, a potem... Ale jak tu się nie cieszyć, w przerwach między pracą a spaniem?
To był najdłuższy weekend w życiu. Dobrze, że prawie całkowicie przespany.
Cierpiącym na bezsenność polecam zastrzyki z progesteronu. Wciąż mnie ścina.
Dr R miałam pokazać się w poniedziałek. Chciał zobaczyć, czy nie ma hiperstymulacji.
Kiedy zjawiłam się w jego gabinecie z płaskim (w miarę) brzuchem, w jego oczach widać było wyraźną ulgę. Sprawdził jeszcze usg. W porządku.
- No to może już dzisiaj zrobi pani betę?
Tego się nie spodziewałam. Że już? Przecież miałam mieć jeszcze trzy dni złudzeń.
Czekanie na telefon z wynikiem było torturą. - Wie pani, wygląda na to, że ten wynik u pani będzie dobry. Jest 38.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Ale takiego uśmiechu nie miałam jeszcze nigdy. A potem zrobiłam test, "sikańca", i to nie był dobry pomysł. Nie wyszedł. Drugi i trzeci też.
Ba! Nie wyszedł nawet piątkowy, z porannego moczu, choć w czwartek beta wynosiła już 244. Rośnie, co znaczy, że zarodek... że dziecko się rozwija.
Dr R. był naprawdę zadowolony. "Ile my podaliśmy? Jeden?".
"Jeden co?".
"Zarodek".
"Tak".
"To dobrze, bo mogłaby być ciąża mnoga".
"Kiedy się teraz widzimy?".
"Za jakieś 10-12 dni".
"To do zobaczenia".
Rozmowa była telefoniczna, w pracy, pośród tych wszystkich ludzi, którzy nie mogą o niczym wiedzieć (choć piersi mam już jak gwiazda porno - większe o kolejny rozmiar. 65 E lub 70 DD).
Tylko dlaczego tekst sikany wyszedł negatywny?
Misiek, równie ucieszony jak ja, właśnie dowiedział się, że będzie mieć dziewczynkę.
Ale chyba bardziej przejmuje się teraz mną. Właśnie dostałam sms-a, czy biorę kwas foliowy.
Przez najbliższe dziesięć dni postaram się nie wariować i za często nie robić sobie bety.
W końcu to 40 zł, a po IVF jestem kompletnie spłukana.