Fot. stockbroker / 123RF Zdjęcie Seryjne

- Dwanaście dojrzałych, jedenaście zapłodnionych. Za cztery dni transfer - usłyszałam od Dr R. Czyli się udało. I teraz tylko czekamy na odpowiedź dysfunkcyjnej macicy.

REKLAMA
Ale zanim zadzwonił, był Wielki Dzień. A zaczął się strasznie.
Najpierw śniło mi się, że podczas transferu zarodków leży obok mnie była żona kuzyna (na jednym fotelu ginekologicznym) i lekarze wszczepili moje zarodki jej.
Potem nie pijąc, nie jedząc, nie żując poszłam do kliniki, żeby się rozryczeć. Ja! Fascynat operacji, gotowy patrzeć, jak go kroją, byle nie bolało. Dokładnie wiedzący, czego się spodziewać. Uderzyłam w bek przed młodą pielęgniarką, która tylko potwierdzała tożsamość i zapinała na ręku pasek z danymi.
"Możesz mieć jazdy emocjonalne. Ja byłem 'asystentem' i też to przeżywałem" - ostrzegł lojalnie K, który in vitro przechodził z żoną przez kilkanaście lat, aż się poddali. Może chodziło właśnie o brak 'asystenta', o to, że nie pochylał się nade mną, tak jak nad innymi przychodzącymi na punkcję? O to, że w rubryce "osoba uprawniona do zasięgnięcia informacji i pani stanie zdrowia" wpisałam "nikt"? A może to te hormony, którymi faszerowałam się od dwóch tygodni?
Jeśli bolało, to wtłaczanie ketonalu do żyły. Potem był słodki niebyt. Nieświadomość tego, że Dr R nakłuwa oba jajniki i wyjmuje z nich komórki jajowe w liczbie 17. Obudziło mnie pikanie własnego serca, rejestrowanego przez nakładkę na palec. I nie dało spać przez następne półtorej godziny na sali pooperacyjnej.
Pani Anestezjolog zakazała tego dnia wychodzić i robić przelewów elektronicznych. I tak nie miałabym czym. Za punkcję, nasienie, znieczulenie i wideorejestrację zarodków zapłaciłam sumę trzycyfrową. Dziwne uczucie - wbijać PIN przy kwocie, jakiej wcześniej nigdy nie dostało się w jednym przelewie.
Z zakazu wychodzenia nic nie wyszło. Najpierw z progesteronem i sprzętem poszłam do K, który wyjaśnił, po co są dwie igły (jedna do nabierania płynu, druga do wbicia w skórę i zobacz, jak to robię - a robi pacjentom). A potem, odstawiona jak stróż w Boże Ciało, raczyłam pójść na imprezę branżową, która przeciągnęła się do drugiej w nocy. I pośród opitych dostojników zachować trzeźwość urozmaicaną mdłościami po progesteronie.
Chociaż, kto wie, może z tą trzeźwością to nie do końca? Może jeszcze zostało mi z rana trochę tego środka na "p", którym uśpiono mnie do punkcji, a który Michaela Jacksona zawiódł na tamtą stronę (nie pavulon). Bo prawdą jest, że o drugiej w nocy rozryczałam się taksówkarzowi, że upokorzył mnie pijany były dostojnik . Szkoda gadać.
Ale przyznać się trzeba, żeby nie było, że z tym in vitro to tak różowo. Jazdy są.
Misiek, podtrzymujący na duchu, zadający milion kojących pytań sms-owych typu: Jak się czujesz? (dziwnie), Jeszcze Ci niedobrze? (falami), Boli? (po dodatkowej porcji ibuprofenu już nie, choć po wybudzeniu bolało jak najgorszy endometrialny okres), raczył krótko... wypowiedzieć się na temat priorytetów. "Ty teraz będziesz przejmować się pijanym byłym dostojnikiem, żeby nie myśleć o tym, że możesz być w ciąży. Bo się boisz. A to twój priorytet. Leż na tyłku i olej wszystko".
Chyba rzeczywiście się boję. Bo nadal może się nie udać na tak wielu poziomach.
1. Może się nie przyjąć, bo endometrioza tak ma.
2. Może się przyjąć, ale "sobie pójść" przed upływem dwóch tygodni. Albo ośmiu, albo więcej, bo tak ma adenomioza, kolejne cholerstwo, które u mnie podejrzewają. Wada tkanki mięśniowej, podobna do endometriozy, tylko umiejscawiająca się wewnątrz ściany macicy.
3. Może nie będzie można reszty zarodków zamrozić i stymulację tymi cholernymi zastrzykami trzeba będzie przechodzić od nowa.
Chodzenie po ścianach zapowiada się na najbliższe cztery dni.
Na razie chodzę po dworzu (tak, dworzU, ja tu stosuje regionalizmy) jak szalona, bo ciepło nie jest, i zastanawiam się, czy we wczesnej ciąży można latać.
A więc jednak huśtawka hormonalna buja.