W drzwiach szpitalnej sali pojawiła się pielęgniarka, która przyszła pobrać krew. Pukając w Jarka rękę, aby wydobyć jak najlepszą żyłę westchnęła tylko cicho, jakby do siebie. - Niespotykane żeby po tylu latach wciąż jeszcze tak bardzo kogoś kochać, prawda Panowie!?

REKLAMA
- To będzie Pana łóżko, te środkowe. Zapamięta Pan? Sala nr 9, łóżko środkowe - powiedziała jakby do siebie pielęgniarka wchodząc na jedną z sal chorych oddziału urologicznego gdańskiego szpitala. Tuż za jej plecami pojawił się Jan ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w podłogę. Pielęgniarka stanęła przy łóżku i oparła się o poręcz jak baba w warzywniku o ladę. Czekała aż nowy pacjent doczłapie się do swojego miejsca docelowego i rozpocznie ceremonię rozpakowywania swojego niewielkiego tobołka. Pracowała w tym zawodzie od kilkunastu lat i znała już ten rytuał na pamięć. Każdy najpierw sprawdza szafkę, czy aby na pewno poprzednik niczego nie zostawił. Następnie w górnej szufladzie lądują rzeczy pierwszej potrzeby jak portfel, grzebień, szczoteczka i czasami dewocjonalia z zegarkiem. Dolna szafka najczęściej przeznaczana jest na jedzenie oraz bieliznę. A całość wieńczy przewieszenie ręcznika przez jedną z balustrad łóżka znajdujących się przy nogach lub zagłówku. Jan przełamał ten schemat. Podszedł do swojego łóżka, odwrócił się do pielęgniarki plecami wyjął z torby zegarek i jeszcze coś - kartkę lub zdjęcie - i włożył je szybko do górnej szuflady. A niewielką torbę zwinął i wsadził do większej szafki. Usiadł na łóżku i spojrzał na swojego przewodnika spod grubych okularów, jakby oczekiwał kolejnych wytycznych. Pielęgniarka cmoknęła od niechcenia, kiwnęła głową na znak aprobaty, że tak szybko i bezproblemowo poszło.
- Jeżeli będzie się Pan źle czuł lub potrzebował czegoś, to znajdzie Pan nas za ścianą, w pokoju nr 10. - obróciła się na pięcie i zniknęła za drzwiami.
Jan rozejrzał się niepewnie po sali. Ściany w kolorze wyblakłej żółci, a na podłodze dziurawe linoleum. Przez wielkie stare okno wpadało trochę bladego światła, które zupełnie od niechcenia oświetlało żółtawe ściany. Zaraz przy wejściu wisiała umywalka opakowana brudnoszarymi kafelkami i sterczącym zadziornie kranem. W centralnym punkcie sali, na ścianie wisiał telewizor, który mruczał leniwie w rytmie dżingla popularnego serialu. Dopiero teraz zauważył, że na dwóch łóżkach stojących tuż przy oknie śpi dwóch współlokatorów. Obaj byli twarzą odwróceni do ściany i szczelnie przykryci kołdrami. Westchnął po cichu - tak bardzo nie chciał tu być. Nie lubił szpitali – to jedno, ale dużo gorsze dla niego było to, że musiał zostawić swoją Anielę samą w domu. Nie lubił się nigdzie bez niej ruszać. Od kiedy są razem rozstawali się bardzo rzadko. Na szczęście obiecała, że go dzisiaj odwiedzi. To dobrze, przecież zostało już im tak mało czasu – ta myśl przygnębiała go jeszcze bardziej. Nie wyobrażał sobie sytuacji, że będzie kiedyś musiał żyć bez niej. Może to samolubne, ale wolał umrzeć pierwszy. Nie zniósłby pogrzebu, ani tej głośnej, wylewającej się z każdego konta domu, pustki po niej. Spojrzał w okno, w którym widniały puste korony drzew stojących w pobliskim parku. Niebo wyglądało jak niekończący się szary koc, którym ktoś przykrył świat. Rzadko rozmawiał z Bogiem, raczej był z nim w wiecznej zwadzie próbując mu udowodnić, że źle zaprojektował ten świat. Za jedno był mu tylko wdzięczny – za Anielę. To tylko dzięki niej jego życie jest dobre i spokojne. Jan wiedział, że to co ich łączyło to nie była miłość, to było coś znacznie więcej – prawdziwa i szczera przyjaźń, która przetrwała wiele burz i życiowych trzęsień ziemi. Rozmyślania przerwało mu dziwne uczucie, czuł na sobie czyjś wzrok. Spojrzał na współtowarzyszy niedoli i zobaczył, że jeden niepostrzeżenie odwrócił się w jego stronę. Spod szarej pierzyny oznakowanej czerwonym trójkątem „własność szpitala” wystawały dwa ciemne ślipia, które patrzyły się wprost na Jana. Kołdra zsunęła się i postać usiadła na łóżku. Jego oczom ukazał się misiowaty facet po pięćdziesiątce z sumiastym, czarnym wąsem i łysą wyspą łysiny na czubku głowy. Spod koszulki sterczał mu wiszący brzuch, który żył już własnym życiem. Grubas spojrzał jeszcze raz na Jana i uśmiechnął się szeroko ukazując krzywe zęby.
- Witam nowego kolegę! Jarek jestem! – przywitał się tubalnym i mocnym głosem
- Miło mi Pana poznać. – uciął szybko Jan. Nie miał ochoty ani na rozmowę, ani tym bardziej na zawieranie nowych znajomości.
- Ja, to wie Pan, leże tu już trzeci tydzień. - rozpoczął od razu swoją historię Jarek poprawiając sobie poduszkę do pozycji na wpół leżącej - Nie wiedzą do końca co mi jest. Niby prostata, ale sprawdzali i nie są pewni w stu procentach. A wie Pan jak to jest już w tym wieku. Sikać co chwila latam. Niby się chce, a nic nie leci.
- No tak, może być - wtrącił szybko Jan, aby nie dawać pretekstu do kontynuowania rozmowy.
- No, ale potem stwierdzili, że to mogą być nerki. Zaczęli podejrzewać kamienie czy nawet coś poważniejszego - ciągnął dalej Jarek, w ogóle nie przejmując się brakiem zaangażowania kompana w rozmowę. - Okazało się niestety, że sprzęt, którym mieli mnie zbadać zepsuł się, więc siedzę tu od tygodnia i czekam aż go naprawią. Podobno dzisiaj ma ktoś przyjechać. Ale ja to wie Pan, mogę tu siedzieć. Sucho, ciepło i powylegiwać się człowiek może. Bo ja to proszę Pana rolnik jestem, więc w robocie człowiek jest całe życie...
Jan dalej już go nie słyszał. Położył się na łóżku, zamknął oczy i czekał na Anielę. Tak bardzo chciałby żeby już przyszła i była tu z nim. Odpływał myślami z tego miejsca... Oczami wyobraźni widział siebie i Anielę jak przechadzają się po plaży. Są początki jesieni. Wiatr bawi się delikatnie z pożółkłymi już listkami, które kołysane lekko podlatują do góry, by zaraz opaść, jak dzieci na huśtawce. A oni idą razem przytuleni, niemal złączeni. Idą przed siebie, nieważne gdzie. Jest dobrze, jest idealnie. Mają wszystko co im potrzeba – siebie.
W międzyczasie obudził się drugi sąsiad. Przeciągnął się lekko. Spojrzał na Jana tak jak patrzy się na nowego ucznia w klasie. Lustrował go przez chwilę, po czym sięgnął po tabloid ze swojej szafki i zaczął uważnie studiować okładkę jakby miał właśnie do przeczytania roczny raport spółki giełdowej, a nie gazetę, w której najdłuższy artykuł składa się z dziesięciu zdań pojedynczych.
- No patrz Pan! Co to są za psie mordy - wystrzelił nagle jak z armaty podrywając się przy tym delikatnie na łóżku.
Jarek, który cały czas ciągnął swój monolog - właśnie opowiadał o uprawie ziemniaka - przerwał w pół zdania i z troską wymieszaną z ciekawością zapytał:
- Co tam się znowu wydarzyło Grzesiu!?
- No skubane pieruny! Piszą, że ta złodziejska zaraza za nasze pieniędze po restauracjach się rozbija, a za jedno danie płacą tyle, że ja to bym za to ze dwa miesiące żył
- Jak nie za swoje płacą, to co się będą szczypać. Co Ty Grzesiu życia nie znasz!?
- No to weź zgadnij ile zapłacili za jakąś zupę. No, zgadnij!
Jarek zasępił się na chwilę. Najprawdopodobniej zaczął właśnie przetwarzać wszystkie zdobyte przed chwilą dane, aby podać prawidłową odpowiedź, czym na pewno zaskoczyłby swojego kompana.
- No ile, ile!? Obstawiam, że pewnie z pięć dycholców to dali - rzucił niby od niechcenia, ale cały się w sobie spiął oczekując odpowiedzi.
Grzesiu okazał się sprawnym moderatorem dyskusji i dla podgrzania jej atmosfery zwrócił się z tym samym pytaniem do Jana.
- A Pan jak myśli, ile zapłacili?
- Nie wiem i nie chcę zgadywać. Nie obchodzi mnie to. – rzucił Jan i nakrył się kołdrą, co miało być znakiem, że nie ma ochoty być wciąganym w żadną dyskusję.
Panowie wymienili się znaczącymi spojrzeniami. Grzegorz postanowił jednak nie odpuszczać.
- No co Pan!? Szpitala się Pan boi? Nie zachowuj się Pan jak małe dziecko. Tu nie jest aż tak źle. Operację czy zabieg też Pan dasz radę przetrwać. Poboli i potem będzie lepiej. Taki stary, a głupi!
Jan nie odpowiedział na zaczepkę Skulił się w sobie jeszcze bardziej. Jak oni nic nie rozumieją. Tu nie chodzi o szpital, ale o sam fakt samotności. On po prostu nie rozstają się z Anielą na dłużej niż kilka godzin. Są jak bliźnięta syjamskie, które rozłączone umierają. On musi ją czuć, dotykać, opiekować się. Chce patrzeć na świat jej oczami i razem z nią dzielić wszystkie, nawet najmniejsze problemy codzienności. To jest ich wspólne życie, które kochają i nie chcą innego.
Jan czuł jak się wewnętrznie zapada i marnieje. Próbował zasnąć, ale nie mógł. Natarczywy zapach szpitalnej pościeli go drażnił. Leżał i patrzył się na drzwi, które nieoczekiwanie delikatnie się otworzyły i stanęła w nich jego Aniela.
- Dzień Dobry Panom – przywitała się przyjaźnie i podeszła do Jana. Ona zawsze potrafiła być uprzejma i lepiej maskować swoje złości lub smutek. Cmoknęli się czule – witają i żegnają się tak chyba od zawsze. Nie rozumieją, dlaczego od jakiego czasu zaczęło to ludziom przeszkadzać.
Jan od razu odżył. Szpitalna sala i sąsiedzi z innej bajki przestali mu nagle przeszkadzać. Aniela zaczęła opowiadać Janowi jak minął jej dzień i jednocześnie wyjmowała z torby obiad, który dla nich przyniosła – rosół i mielone z ziemniakami. Ulubione dania Jana. On chłonął wszystko co mówiła, jakby zdradzała mu tajemnicę długowieczności. Rozmowy o prostych sprawach zawsze sprawiały im dużą przyjemność. Przysunęli do siebie szafkę i położyli niewielki obrusik w kwiatki. Aniela zwinnym ruchem rozstawiła talerze, nalała do nich zupy i pochyleni nad szafką zmienioną w stół zaczęli wspólnie siorbać. Szeptali coś do siebie co chwilę, po czym od razu wybuchali cichym śmiechem. Jak zakochane nastolatki, które jedzą obiad u rodziców i kombinują jak szybko urwać się spod kontroli dorosłych żeby zostać sam na sam.
Po obiedzie przyszedł czas na tradycyjną rozrywkę, czyli krzyżówkę. Zawsze rozwiązywali ją wspólnie rozmawiając przy tym na wiele innych tematów, które wpadały i im do głowy w zależności od hasła do rozwikłania. Siedzieli wtuleni w siebie. Jan trzymał zeszyt, a Aniela uzupełniała puste pola. Odpowiedzi zawsze układali razem. Potem był jeszcze spacer długim korytarzem szpitalnego oddziału. Cały czas trzymali się za ręce i milczeli. Aniela co chwilę kładła głowę na ramieniu Jana, a on delikatnie ją obejmował i czule całował w czubek głowy. Starali się chłonąć każdą wspólną chwilę i delektować się nią jak ostatnim kęsem ulubionego dania. Byli świadomi, że w ich przypadku kolejny spacer może się już nie powtórzyć, a więc każdy musi być traktowany jakby był tym ostatnim. Oboje byli myślami nad ich morzem. Niemal czuli na sobie tę lekką bryzę, które w letni sierpniowy wieczór wieje od morza. To był ich moment, codzienność, życie, magia.
Obojętnie co robili cały czas starali się być blisko siebie. Czuć się nawzajem i dotykać. Wzbudzali tym na oddziale spore zainteresowanie. Pielęgniarki z lekką zazdrością wychylały się co chwilę ze swojej dyżurki i wzdychały, że taka miłość i oddanie to swoisty ewenement, który można zobaczyć tylko w amerykańskich filmach, w których nawet starzy ludzie mają piękne białe zęby, jeżdżą kabrioletami i mieszkają w willach stojących tuż przy brzegu oceanu.
Te nagłe ożywienie Jana podczas odwiedzin Anieli oraz ich czułość i bliskość lekko oszołomiły Jarka i Grzegorza. Panowie wciąż nie mogli dojść do siebie i w absolutnym milczeniu analizowali to co zobaczyli. Nie byli nawet w stanie sprecyzować czy wprawiało ich to w zakłopotanie, zazdrość, czy wręcz bawiło. Jedynie Grzegorz, korzystając z tego, że Jan i Aniela spacerowali po korytarzu, zdobył się na komentarz.
- Ja piernicze! Ja ze swoją starą to nawet od razu po ślubie nie spędzaliśmy ze sobą tyle czasu. A teraz jak jesteśmy już dwadzieścia osiem lat razem to rozmawiamy jedynie o tym, co kupić na najbliższy obiad.
W drzwiach szpitalnej sali pojawiła się pielęgniarka, która przyszła pobrać krew. Pukając w Jarka rękę, aby wydobyć jak najlepszą żyłę westchnęła tylko cicho, jakby do siebie.
- Niespotykane żeby po tylu latach wciąż jeszcze tak bardzo kogoś kochać, prawda Panowie!?
Odpowiedziała jej cisza, ale postanowiła się tym nie zrażać.
- Przecież oni mają ponad osiemdziesiąt lat, a małżeństwem są od blisko sześćdziesięciu...
....