REKLAMA
Dotarło to do mnie niedawno i znienacka, a w zasadzie to przez przypadek. Nie wiem kiedy i jak, ale stałem się starym dziadem. A wszystko przez dzieci...
Zbieramy się na spacer. Nie wiem jak wyglądają przygotowania do wyjścia na spacer w innych domach, ale u nas panuje wówczas atmosfera jak w "Kuchennych Rewolucjach", gdy Magda Gessler odkrywa w restauracyjnej kuchni mrożone dania i brudne patelnie. W końcu jesteśmy gotowi. Otwieram drzwi z Jaśkiem na rękach i na klatce schodowej, gdzie panuje lekki półmrok, widzę zarysowaną poświatę przygarbionej ludzkiej postaci, która siedzi skulona na wózku Jaśka. No pięknie - ktoś podrzucił nam dzieciaka i to w dodatku już takiego odchowanego - zaświtała mi w głowie pierwsza myśl. I co my z nim teraz zrobimy!? W dupie..., odstawimy najwyżej do sąsiadki. Postawimy jej na wycieraczce, zapukamy i szybko schowamy się do siebie, żeby zobaczyć czy go przygarnie. A może to jakiś stwór? Twarzy co prawda nie widać, ale może równie dobrze być gremlinem lub jakimś skrzatem. Dobra czas rozwikłać tę skomplikowaną zabawkę. Pstrykam światło. Postać odwraca się do mnie powoli. Zagadka szybko się rozwiązuje. Tajemniczą postacią okazał się być ok. 8-9 letni chłopiec. Ma naburmuszoną minę i mierzy do mnie z małego czarnego...karabinu maszynowego.
- Zizto!? - wyrywa się po cichu Jaśkowi, co najprawdopodobniej można przetłumaczyć jako "WTF!?".
Jestem zupełnie zaskoczony jakbym zatrzasnął się w kiblu w pociągu, który właśnie zatrzymał się na mojej stacji. Z jednej strony wiem, że to co trzyma w rękach to zabawka, no ale z drugiej strony - kto tam teraz wie czego można się spodziewać po tych dzieciach. Tak naprawdę to nikt jeszcze nie mierzył do mnie z żadnej broni palnej, a już na pewno nie z karabinu maszynowego. Szybki rachunek i szacowanie ryzyka. Mogę odrzucić Jaśka w głąb mieszkania i jak Steven Seagal rzucić się na napastnika. Jest ode mnie mniejszy, więc z łatwością wyrwę mu broń i obezwładnię. Dociera do mnie, że ten sklejony naprędce plan jest słaby jak PO bez Tuska. Zamiast tego rzucam do niego pogardliwie:
- Nie masz się gdzie bawić!? Korytarz to nie miejsce na zabawę. Już mi stąd zmiataj!
- No, ale my tu tylko.... Oni tam się schow.... - próbuje coś dukać chłopak
- Ale bez dyskusji, już Cię tu nie ma. Raz dwa! Mieszkasz tu w ogóle? - cisnę go dalej
- Nie, ale my tu mamy bazę... oni tam odbijają zakładnika.... - podejmuje kolejną próbę tłumaczenia.
Patrzę na niego jeszcze bardziej zdziwiony. Nie wiem przecież, że on się tu schował, bo to najlepszy punkt obserwacyjny i dobre miejsce do rozpoczęcia misji odbicia zakładników z rąk porywaczy. A w ogóle to znajdujemy się w wieżowcu, gdzie komandosi jednostki specjalnej właśnie realizują tajną misję. Każdy zajął już pozycję i zaraz dadzą sobie znak do ataku... Nie wiem tego i nie rozumiem, bo jestem...starym dziadem. Wózek to wózek, klatka to klatka.
- Nie obchodzi mnie! Już mi stąd uciekaj na dwór - ucinam szybko, co jest jednoznaczne z okrzykiem "pobite gary".
Mały komandos ociąga się lekko, ale łaskawie w końcu opuszcza wózek i idzie powoli na środek korytarza, gdzie zostaje od razu zauważony przez wrogów i natychmiast rozstrzelany (ups ;) ). Idziemy za nim i po kolei wywalamy każdego napotkanego komandosa i porywacza poza klatkę. W przedsionku wrzucam jeszcze wszystkim, że to nie jest miejsce na zabawę. I niemal w tym samym momencie dociera do mnie, że zachowałem się jak klasyczny stary dziad, co przepędza dzieci spod bloku, bo za głośno grają w piłkę. Dadzą mi teraz pewnie jakieś przezwisko i będą naśmiewać się ze mnie po cichu. Brakuje mi tylko sterczącego brzucha (chociaż z tym to akurat jestem na dobrej drodze), sumiastego wąsa, klapek wciśniętych w skarpetki i zielonkawego Deawoo Lanos, który spajałby mój wizerunek w całość.
Niby będą mi się kłaniać, mówić "Dzień Dobry", ale tak naprawdę będą mną gardzić, bo nie pozwalam im się bawić i zawsze ich przepędzam. A skąd to wiem!? Bo sam tak robiłem jak byłem w ich wieku. Ile to razy stare baby przepędzały mnie, bo kopałem piłkę o ścianę bloku, za głośno darłem japę lub łaziłem po dachach ich garaży. Zawsze śmialiśmy się za ich plecami, że prawdopodobnie nie robią w domu nich innego tylko sterczą przy oknach z naburmuszonymi minami i czekają na kogo by napaść jak sępy czyhające na padlinę na pustyni.
I co? I sam stałem się takim samym dziadem. A przecież obiecałem sobie, że nie, że ja to nigdy taki nie będę. Ba! Ja będę grał z tymi dzieciakami w tę "piłę" i zamiast odpowiadać im "Dzień Dobry" będę mówił luźne "Cześć", bo przecież taki fajny i luźny ze mnie sąsiad. Niby pracuje i jest dorosły, ale zawsze zachowuje się spoko.
Zawiodłem sam siebie. Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to, że nawet nie zauważyłem kiedy to się stało. Transformacja w dziada przebiegła tak podstępnie, że nawet nie drasnęła mojej czujności. A może było wręcz odwrotnie? Może po prostu nie odczytałem sygnałów, tych jasnych komunikatów, które sam do siebie wysyłałem?
Widzę je dopiero teraz, gdy jest już za późno. Zaczęło się niewinnie, od Totolotka. A przecież ja nigdy nie wysyłałem Lotka. Zawsze uważałem, że jak sam nie zarobisz, to nie będziesz miał. A teraz proszę... Sam opakowałem się w naiwność i iluzję ślepego trafu. Co gorsza, nie tylko sprawdzam ile jest do wygrania, ale i jest to jeden z tematów z moimi bliskimi. Czy padła "szóstka"? Nie padła!? Uff, no to super, czyli będzie kumulacja. Mamy jeszcze szansę, aby być milionerami. I już oczami wyobraźni sięgam gdzieś tam daleko i dzielę na co wydam te 10, 15 czy 20 milionów. Obojętnie jaka kwota jest do wygrania i tak z szybkiej kalkulacji wychodzi mi, że na wszystko nie starczy. Wzdycham wtedy i z żalem rezygnuję z jednego lub dwóch punktów na mojej liście. Najczęściej wypada na apartament w Barcelonie. Trudno, będę musiał to jakoś przełknąć.
Okazuje się, że jest to tylko wierzchołek góry lodowej, bo po krótkiej analizie zauważyłem, że tych symptomów dziadzienia jest jednak znacznie więcej... cdn.