W naszym domu zawsze było jakieś zwierzę. Pies, rybki, świnki morskie, chomiki, zeberki, od wczesnych lat dziecięcych towarzyszyły nam w dorastaniu, ucząc nas odpowiedzialności. Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego zetknięcia ze śmiercią pupila. Miałam wtedy kilka lat, przyjechała właśnie do nas rodzina w odwiedziny, a piękna, biała zeberka o pomarańczowym dzióbku, tak najzwyczajniej w świecie sobie zdechła. Być może tęsknota za partnerem, który kilka dni wcześniej nawiał przez niedomknięte drzwiczki i otwarte okno, była zbyt duża, a być może osiągnęła po prostu wiek żegnania się z ziemskim pado...z metalową klatką. W każdym razie, cokolwiek było przyczyną jej zgonu, przysporzyło mi wiele smutku. Smutku tak ogromnego, że nie dopuszczałam do swojej dziecięcej głowy faktu zejścia ptaka z tego świata i wyjęłam truchło ze śmietnika, bawiąc się nim przez resztę dnia.
- Co z nim się stało mamo? Zdechł?
- Zimę - odparł nie podzielając mojego entuzjazmu - Ale w domu jest ciepło, więc jak niby...
- Jak, jak, jak... Normalnie. Może rzeczywiście obudził się w nim jakiś zew natury czy coś tam i zapadł w sen zimowy.
- Piszą też - mówię dalej - że trzeba położyć chomika w ciepłym miejscu. Przynieś go więc.
- Karmiłeś go czymś? - pytam zaniepokojona dziwną nabrzmiałością chomika.
- Niczego mu nie dawałem. Wolałem poczekać, aż się obudzi.
- No to spuchł... No nic. Przynajmniej wiemy, że ta hibernacja to mit. A teraz lepiej zdejmij go z grzejnika zanim eksploduje.
