Był początek września. Właśnie wróciłam z Dużą J z apelu, na którym wysłuchałyśmy kilkunastu wspaniałych i ważnych ( nieprawda ) przemówień. Poznałyśmy wychowawczynię, klasę, bla bla bla... Dostałam listę wyprawkową, zadzwoniłam do tego ptaka od brakującego siana i po kilku minutach pieniądze były na moim koncie. Tak, mój M to solidna firma, a i zwracać nie trzeba. Wystarczy micha ciepłego mięsa codziennie i rata spłacona.
Pewnego dnia postanowiłam zacząć uprawiać ekshibicjonizm... twórczy.
W drodze powrotnej zrobiłam sobie wakacyjny rachunek sumienia, w którym ujęłam wszystkie zaplanowane przez nas rzeczy do zrealizowania. Większość pozycji z listy została odhaczona, poza jedną : nauczenie Dużej J jazdy na rowerze.
Kiedy dwa lata temu podjęliśmy się pierwszej próby opanowania przez córkę tej arcytrudnej umiejętności, usłyszeliśmy, że jeszcze nie jest na to gotowa. Rok temu podejście numer dwa również zakończyło się fiaskiem, bo "Nie jestem jeszcze gotowa". A w tym roku...A W TYM ROKU Duża J dojrzała do stwierdzenia, że" Ja wciąż nie jestem gotowa". Tak więc my, rodzice kochający swoją córkę powiedzieliśmy, że skoro nie jest jeszcze gotowa, to ma jakiś kwadrans, żeby się przygotować. W zeszłym roku kupiliśmy jej śliczny, nowy rower. Na ramie widnieją filetowe kwiaty i jest na tyle duży, że od biedy i ja mogłabym się wybrać nim na przejażdżkę. Obowiązkowym gadżetem były dokupione, filetowe również, frędzle zdobiące kierownicę. Niestety po kilku wywrotkach przestały przypominać pompony cheerleaderki, za to doskonale prezentowały się jako dwa zdechłe jeże. Trzeba było je zdjąć, bo zaczęły nawet śmierdzieć. M wyjął rower z piwnicy, posadził na nim Dużą J i rozpoczął lekcję. Pierwsze kilka minut z entuzjazmem biegał za córką, trzymał siodełko i dopingował ją. Sytuacja nieco się skomplikowała, gdy przerażająca maszyna przechyliła się i kurczowo trzymająca się kierownicy Duża J - zachwiała się. Nie, nie spadła. Zachwiała się.
-Tato! - ryk - Miałeś mnie trzymać! - ryk - Prawie się przewróciłam! - ryk.
- Przecież cię trzymam. Musisz sterować kierownicą i balansować ciałem - M tłumaczył spokojnie córce.
- Nieprawda! -ryk - Ledwo wyszłam z tego cało! - ryk.
Stałam i patrzyłam jak przez 15 minut M wykładał Dużej J, że rower się chwieje, kierownica kręci, a to pod stopami to nie są podpórki, tylko pedały. Do pedałowania. Napęd nogami ojca jest tymczasowy. Kiedy doszłam do wniosku, że spokojne tłumaczenie nie odnosi skutku, a płacz...przepraszam - ryk córki absolutnie nie zelżał, podeszłam i postanowiłam przejąć chwilowo rolę nauczycielki. Częściowo było to zmotywowane płaczem...wyciem Małej J, która jak zwykle nienawidziła swojego prawdopodobnie najbardziej niewygodnego wózka na świecie. Ale tylko częściowo. Chociaż nie. To jednak był główny powód chęci zamiany... Zbliżyłam się do Dużej J:
- Wsiadaj - powiedziałam tonem generała - wsiadaj i nie histeryzuj.
- Ale mamo! Mówiłam wam, że nie jestem jeszcze gotowa - ryk
- A dwie ręce masz? Masz. Dwie sprawne nogi masz? Masz. W takim razie jesteś jak najbardziej gotowa do nauki jazdy.
-Ale mamo! Moja głowa nie jest gotowa - ryk
- Twoja głowa akurat jest bardzo gotowa - i wskazałam chroniący ją kask z księżniczkami Disney'a - Być może nawet będziesz miała okazję to przetestować.
- Ale moja głowa w środku nie jest gotowa! Jak ty nic nie rozumiesz! - ryk - To moje myśli mi tak mówią!-ryk
- No dobra, pedałuj - chwyciłam za siodełko - Nie ma co się rozczulać. Zobaczysz jaka będziesz z siebie dumna, jak nauczysz się w końcu jeździć na dwóch kółkach.
O dziwo metoda nakazu odniosła o wiele lepszy skutek niż spokojnego tłumaczenia, bo Duża J przestała płakać. Biegnąc na jej tyłach i zmuszając swoje wątłe mięśnie do utrzymania w pionie roweru córki wraz z nią samą, instruowałam Dużą J co chwilę, kiedy ma skręcić, żeby się nie wywrócić. Nie było to łatwe, bo jednoczesne bieganie, siłowanie i mówienie, sprawiły mi tyle samo trudności ile córce opanowanie równowagi na jednośladzie.
-Przechylasz - wdech - się! - wydech - Kręć - wdech - w prawo! - wydech - Nie- wdech - tak -wydech - mocno!
O mały włos sama nie pocałowałam chodnika, gdy synchronizacja nóg z jadącym slalomem rowerem Dużej J, skończyła się ich splątaniem. Uratowało mnie trzymanie się siodełka, dzięki czemu rozpędzony rower pociągnął mnie za sobą, wraz z bezwładnie szorującymi o chodnik nogami. Gdy znów odzyskałam panowanie nad własnymi kończynami - nabrałam tempa. Nie zatrzymując się, ba, nie zwalniając nawet, zwymiotowałam z wycieńczenia w krzaki, które mijałyśmy i powróciłam do nauczania.
- Znów się przechylasz. Skręć w prawo. Dobrze! Brawo. Nie! Nie prawo tylko BRAWO!!
Wyprostuj kierownicę!!!
Przeskoczyłam nad sikającym psem, ominęłam karmiącego kaczki dziadka i odkopnęłam (odkopnęłam??) piłkę, która uciekła jakimś chłopcom z trawnika.
- Pedałuj szybciej - sapałam do Dużej J - jeszcze szybciej, łatwiej wtedy utrzymasz równowagę.
Córka przyspieszyła. Wepchnęłam do środka płuco, które mi wylazło ustami i przyspieszyłam razem z nią. Swoją drogą na przyszłość muszę zapamiętać, że baletki na nogach nie są dobrym pomysłem do ganiania za rowerem. Zdarte do grubości pajęczyny podeszwy, powodowały...jakby to ująć...pewien dyskomfort. Bieganie a'la Cejrowski - boso przez świat - nie było szczególnie przyjemnym doznaniem.
- Rechłaz syyććć w wo. Pechsz si pcież. - próbowałam nakłonić wysuszoną jamę utną do mówienia.
- Co? - zapytała skupiona na oglądaniu pejzażu Duża J
- Teraz skręć w lewo. Przechylasz się przecież - powtórzyłam - Nie w te lewo!!! Drugie!!!
- Które?!
- No nie w prawo!!!
Wymiękłam. Zaprowadziliśmy Dużą J na trawę i tam, w bezpiecznych warunkach, M kontynuował szkolenie córki. Sama w tym czasie osuszałam z soku marchewkowego niekapek Małej J. Bosh...Jeden łyk z tego ustrojstwa kosztował mnie kilka żylaków na szyi. Dopiero po fakcie doznałam olśnienia, że pokrywkę da się zdjąć. No cóż, przynajmniej przekonałam się na własnej skórze, że zachłyśnięcie się z niego nie jest możliwe.
Poddani wróciliśmy do domu w towarzystwie płaczącej Dużej J, bo wywróciła się na trawie...stojąc z rowerem między nogami. Mała J, jak to ona, wiła się w wózku, który jest prawdopodobnie najbardziej niewygodnym ... i tak dalej. Siedząc na kanapie i mocząc sfatygowane stopy w misce z wodą i solą morską, doszłam do wniosku, że najskuteczniejszą metodą może być ta stosowana przez moich rodziców: Proszę, oto twój nowy rower (składak Jubilat 2- to było coś! ). Wsiadaj i jedź.
Podziałało? Podziałało. Wsiadłam i pojechałam...kilka metrów, po czym się wyrąbałam. I co? I wsiadłam ponownie i znów pojechałam. Kolejne kilka metrów i bach. Aż za którymś razem przestałam się wywracać. Chyba naprawdę rozważę taką formę nauki... Z resztą sama nie nie wiem. Nie mam już pomysłów...
Jest jednak pewien plus tej gonitwy za rowerem. Po kilku takich lekcjach moja kondycja pozwoliłaby mi na wygranie triathlonu z palcem w...nosie.