W Bratysławie jeszcze nigdy razem nie byliśmy, więc jedziemy. Samochód załadowany bardziej niż na narty – Croozer zajmuje pół bagażnika, a do tego dziewczyny oszalały na punkcie hulajnóg, więc wieziemy dwie… i jeszcze rowerek biegowy. W sumie się nie przydał, ale kto to mógł przewidzieć.
Po drodze zatrzymujemy się pod Częstochową, i w Dolnym Kubinie już na Słowacji. Podróżujemy bez pokładowego dvd. Co w zamian? „Coccodrillo come fa?” do znudzenia (i dla dzieci i dla rodziców, których fascynuje język włoski), zabawa w zagadki, a wreszcie gdy pozostałe dwie dziewczyny śpią, opowiadam Zosi bajkę zza kierownicy. Drogę pokonujemy sprawnie. Przyznaję jednak, że co jakiś czas ostro spieramy się z dziewczynkami o trzymanie ramion pod pasami, bo manipulowanie przy nich opanowały już obie do perfekcji. Kiedy zaś po raz kolejny z rzędu w duecie dają koncert wyraźnie zmęczone siedzeniem bez ruchu doceniamy place zabaw na MOPach.
W samej Bratysławie spędzamy dwie noce. Dojeżdżamy wczesnym popołudniem. Zostawiamy samochód na wzgórzu zamkowym i w 3-4 godziny udaje nam sie obejść to co najważniejsze. Poza zamkiem (do środka nie wchodzimy – zwiedzanie wnętrz na razie nie dla nas całą czwórką) jest dość mała starówka pod nim. Żeby sie do niego dostać trzeba pokonać „śródmiejską autostradę” po tramwajowo-pieszym moście, ale potem jest dużo łatwiej. Starówka, w obrębie kilku przecznic, uczyniona została strefą pieszą. Nadaje się też dla hulajnog;)
Na starówce co krok można coś zjeść, ale dobrej jadłodajnie trzeba jednak trochę poszukać. Żałujemy, że nie zabraliśmy przewodnika Pascala. Jego rady dotyczące lokali gastronomicznych wiele razy już się nam sprawdziły. Podsumowując wyjazd stwierdzamy, ze najlepiej zjedliście w Dolnym Kubinie. Kuchnia w Kolibie pierwsza klasa. Zbieżność nazw z popularną knajpą przy sopockiej plaży o tyle nieprzypadkowa, że jedna i druga góralska. Nie wierzycie? Zapraszamy nad Bałtyk!
Nadszedł czas poszukiwania placu zabaw. Teraz dla dziewczyn to absolutny priorytet. Szczęśliwie te poszukiwania poszukiwania w nowych miejscach to dla nich zachęta do dalszej podróży. W Bratyslawie znaleźliśmy tylko kilka placów zabaw. Fajny, ale nieduży, jest w parku na terenie zamku. W miarę ok po drugiej stronie Dunaju w parku Janka Krala.
Znalazłem go biegając (trasa ze starówki przez most, potem w górę rzeki po wale przeciwpowodziowym, powrót po moście autostradowym i z powrotem brzegiem Dunaju, ma około 10km, nawierzchnia dobra, głownie asfaltowa pozwala na bieg z wózkiem), ale dziewczyn na bieganie ze sobą nie brałem. Doszliśmy za to razem do kompleksu nowych budynków pod wzgórzem zamkowym przy samej rzece. Doszliśmy, to znaczy Zosia na nogach i moich ramionach, a Misia w spacerówce.
Dziewczynom bardzo spodobał się plac zabaw utrzymany w klimacie „tatrzańskim”. Obok znajduje się publiczna toaleta, więc nie było problemu z tym co nieuniknione. Pierwszym lokalem w budynku był zaś sklep z zabawkami połączony z salą zabaw dla dzieci. Należała do niego też stojąca na zewnątrz trampolina, z której dziewczyny oczywiście musiały skorzystać. W środku przeczekaliśmy zaś burzę. Trudno je potem było wyjąć z tych wszystkich zabawek, ale serwowane na miejscu gałkowe lody pomogły.
Na starówkę wróciliśmy tramwajem. Automaty biletowe sprawne i z czytelną informacja. Pojazdy raczej wiekowe i nie trafił się żaden niskopodłogowy, ale dobrzy ludzie pomogli i dojechaliśmy bez kłopotów. Bratysława da się lubić:)