"Nie dostanę klucza do placu zabaw, bo jestem obca". Tak powstają getta dla wybranych

Dominika Bielas
24 września 2024, 14:07 • 1 minuta czytania
Niedawno spotkałam się z koleżanką. Umówiłyśmy się z dzieciakami na placu zabaw, tak, by przedszkolaki mogły pobiegać, a my sobie poplotkować. Znajoma niedawno się przeprowadziła i byłam ciekawa, jak im się mieszka na nowym osiedlu. Gdy usłyszałam, jakie zasady tam panują, oniemiałam. 
Czy takie podejście to już nie jest lekka przesada? Fot. 123rf.com
Więcej ciekawych artykułów znajdziesz na stronie głównej

Niejednokrotnie pisałyśmy w redakcji o sporach dotyczących placów zabaw. Dla jednych to oczywiste, że to miejsca zabawy dla wszystkich dzieci, bez wyjątków i dodatkowych warunków. Są osoby, które zwracają jednak uwagę na fakt, że wiele placów zabaw wcale nie należy do miasta czy gminy, a do mieszkańców danego osiedla. To oni sfinansowali ich budowę, a także płacą za ich utrzymanie i konserwację. Dla wielu to jasny znak, że bawić się tam mogą tylko mieszkańcy. Bo czy ktoś, kto ma plac zabaw w przydomowym ogródku, pozwala się bawić na nim obcym? – pytają.


To tylko nasz plac zabaw

Można się z tym zgadzać lub nie, ale okazuje się, że poza tabliczkami, płotami, czipami i innymi sposobami, jak powstrzymać 'obcych', można wejść na jeszcze wyższy poziom absurdu. Otóż koleżanka, z którą się spotkałam, wyznała, że na ich osiedlu panuje także polityka placu zabaw tylko dla wybranych. Samo osiedle jest zamknięte i by się na nie dostać, trzeba mieć kod. Na jego terenie znajduje się także wygrodzony zielony teren z placem zabaw z furtką zamykaną na klucz.

Ta podwójna blokada ma sprawić, że z zabawek korzystać nie będą dzieci spoza osiedla, ale także i te, których rodzice wynajmują mieszkania. Tak, tak, dobrze czytacie. Jest to plac zabaw dla dzieci osób, które mają wykupione mieszkania na tym osiedlu. Wygląda na to, że właściciele mają tak olbrzymie poczucie własności i potrzebę ochrony swojego mienia nawet przed kilkulatkami, które mieszkają za ścianą. 

Tylko dla wybranych

Tłumaczenie jest takie jak zwykle: my płacimy, to nasze. Tyle że do mnie w tym przypadku jakoś nie trafia ten argument, przecież ludzie nie mieszkają tam za darmo, a właściciel, który podnajmuje lokal, także ponosi odpowiednie opłaty. Rzekomo wynajmujący mają mniej dbać o wspólną własność niż właściciele. To w tym ma tkwić cały problem.

W całej tej sytuacji najbardziej absurdalny jest fakt, że znajoma musi każdego dnia tłumaczyć 4-letniemu synkowi, że nie może się pobawić na konstrukcji, którą mija, gdy wraca z przedszkola. W zasadzie chłopiec też nie może się pobawić z dziećmi sąsiadów na powietrzu, bo nie ma jak.

Czy to jednak nie jest przesada?

Czytaj także: https://mamadu.pl/128201,ponadnormatywne-wrzaski-zakazane-czyli-problem-dzieci-na-osiedlach-zamknietych