“Nikomu nigdy nie każę liczyć kalorii”. Oto jak Leszek Klimas wyciąga dzieciaki z otyłości
Mistrz Świata w sportach sylwetkowych od zawsze interesował się tym, co je. W swojej książce “Jak pomóc dziecku z nadwagą?” Leszek Klimas z pasją opowiada o swoich początkach: o tym, jak zauroczony muskulaturą Arnolda Schwarzeneggera robił co tylko mógł, aby choćby trochę “urosnąć” i o tym, jak krok po kroku wypracował swój własny system, oparty na zdrowym, racjonalnym odżywianiu.
Dzisiaj wspiera rodziny, które walczą z nadwagą i otyłością - edukuje rodziców odnośnie zasad zdrowego żywienia i motywuje dzieciaki do tego, aby zamiast przechodzić na znienawidzone diety, po prostu zaczęły jeść mądrze. O tym, że da się na tym polu odnosić spektakularne sukcesy przekonują na kartach książki sami pacjenci i ich rodzice.
W rozmowie z naTemat Leszek Klimas przekonuje jednak, że w zasadzie nie wymyślił nic nowego. Ale zdradza też jedną rzecz, której jego podopiecznym raczej nie zafunduje przeciętny dietetyk.
Pamięta pan swoją ulubioną potrawę z dzieciństwa?
Na pewno nic z nabiałem… Taka ulubiona to myślę, że udko z kurczaka, polane tłuszczykiem, w którym się piekło. I ziemniaczki młode!
Dzisiaj dalej pozwala Pan sobie na takie jedzenie?
Oczywiście, ja sobie niczego nie żałuję. Bo umiem jeść.
A dzieciaki, które się leczą u was w poradni, też mogą sobie na to pozwolić?
Na późniejszym etapie jak najbardziej. Tak naprawdę, my nie uczymy, ani nie mówimy, o diecie. My uczymy żywienia - powrotu do tego, co było kiedyś, czyli do obiadu, śniadania, kolacji, bez udziału wysoko przetworzonego jedzenia. Bo to właśnie ono niszczy dzieciom życie i zdrowie.
Zacznijmy od ogółu, czyli od tytułu pana książki, czyli jak pomóc dziecku z nadwagą? W opowieściach rodziców, które pan przytacza, z reguły pojawia się podobny wątek: “Byliśmy w 5, 10 poradniach dietetycznych i nikt nam nie potrafił pomóc”. A pan twierdzi, że wie, jak pomagać.
Nie chcę generalizować i odsuwać dietetyków na dalszy plan. Oni mają potężną wiedzę, która jest bardzo potrzebna. Ja natomiast dietetykiem nie jestem, ale jestem w sporcie już prawie 35 lat. I to, co mogę powiedzieć, to że znam ludzki organizm jak własną kieszeń. Wiem, co jest dobre, co jest złe i jaki wpływ na organizm ma konkretny sposób odżywiania.
Co ważne, jestem też motywatorem - od dwudziestu lat pracuję z dziećmi i wiem, jak z nimi rozmawiać.. Ja po prostu wierzę w ich sukces. To jest podstawowy krok do tego, żeby one same i mogły w niego uwierzyć.
W swój własny sukces wierzyłem od samego początku. Kiedy miałem 14 lat, powiedziałem mojemu koledze, że zostanę mistrzem świata. Śmiał się ze mnie. A ja, po 30 latach intensywnej pracy osiągnąłem swój cel. Jestem więc w stanie uwierzyć w każde dziecko, które przychodzi do poradni z nadwagą czy otyłością: w takie, które ma do zrzucenia 5 kilogramów, czy takie, które musi zrzucić 45. Nikomu nie pozwolę w siebie nie wierzyć.
Jeśli tylko pojawia się chwila załamania- jestem od tego, żeby motywować, żeby dodać skrzydeł, żeby dać wiarę wtedy, kiedy nikt nie wierzy i nikt nie pomaga. I to jest chyba najważniejsze.
Czyli czynnik motywacyjny w całym tym procesie to jest bardzo duża część sukcesu
Zdecydowanie, zarówno u dzieci, jak i u dorosłych. Mieliśmy niedawno panią: metr sześćdziesiąt wzrostu, 39 lat, 130 kg. Pani mówi do mnie: "Jestem już chyba u dziesiątego dietetyka". A ja na to: “Ale u nas jeszcze Pani nie była i to będzie ostatni raz kiedy walczy Pani z nadliczbowymi kilogramami”. I tu zaczyna się nowy rozdział z Klimasem.
Zaczynamy od podstaw, bo proces zmiany nawyków żywieniowych, edukacji, to są w takim przypadku mniej więcej dwa lata - tu nie ma drogi na skróty. Jeśli się nie zmieni komuś nastawienia, jeśli się nie przepracuje od podstaw zasad żywienia, to nie pomoże nawet operacja bariatryczna - bo i tak, koniec końców, dana osoba wróci do starych nawyków.
Dlatego właśnie razem z zespołem dietetyków i lekarzy z poradni “Efekt Klimasa” wspieramy i edukujemy osoby, które się do nas zgłaszają - tak żeby po wyjściu od nas
już zawsze były świadome, co warto jeść. Żeby szanowały swoje ciało, bo ono nie jest śmietnikiem. Wysokocukrowe czy napchane chemią produkty, takie jak batony typu mleczna kanapka czy ziemniaczane chipsy, nie mają nic wspólnego z prawdziwym jedzeniem. Ani to kanapka, ani ziemniaki. Ale wiele osób nie ma tej świadomości.
Nie dziwi pana, że tej świadomości nie ma? Bo w zasadzie to jest wszystko bardzo proste: wystarczy zwracać uwagę na to, co kupujemy. I jeśli na etykiecie są jakieś nieznane składniki typu polepszacze czy konserwanty, to nie kupujemy i nie jemy. Proste, a jednak trudne?
Ja nie mam jakiejś wiedzy "z kosmosu", nie przywożę specjalnego jedzenia z Marsa, nie mam dostępu do tajnych specyfików. W poradni odchudzamy ludzi zdrowym, czystym jedzeniem. Tylko tyle i aż tyle.
Problem w tym, że z braku czasu, wiele osób po prostu nie zwraca na zdrowe jedzenie uwagi. Rano spieszymy się do pracy, nie zdążymy przygotować śniadania, to co robimy? Dajemy dziecku kasę na kanapkę. Pytanie, czy ono wybierze tą prawdziwą, czy tą mleczną? Odpowiedź jest oczywista. A dlaczego nie wybierze zdrowej opcji? Bo nikt go tego nie nauczył. Bo rodzice sami nie mają tej wiedzy. Myślą, że żeby zdrowo się odżywiać, wystarczy liczyć kalorie. Ja nigdy w życiu kalorii nie liczyłem, a jestem mistrzem świata w sportach sylwetkowych. Chcę ludziom uświadomić, że te kalorie są tak naprawdę ważne tylko wtedy, kiedy wiemy, z czego się biorą.
Fura pieczonych warzyw to nie to samo, co fura frytek, nawet jeśli mają podobną wartość kaloryczną?
Nasz organizm potrzebuje do funkcjonowania wszystkich wartości odżywczych: od białek, węglowodanów, kwasów tłuszczowych do witamin oraz mikroelementów. W śmieciowym jedzeniu nie znajdziemy zbilansowanego składu. Śmieciowe jedzenie jest, owszem, smaczne, bo tak zostało zaprojektowane. I tylko tyle.
Ludzie dzisiaj tak naprawdę nie wiedzą, co jest jedzeniem, a co pseudo jedzeniem. Nie zdają sobie sprawy, że kawka z kawiarni z ciastkiem, kawałek czekolady i łyczek soczku to już jest już ileś set kalorii, choć objętościowo wygląda jak nic. Gwarantuję, że gdybym ułożył pani jadłospis dzienny na 1500 kcal ze zdrowego jedzenia, to by pani go nie przejadła.
Dzieci pewnie łatwiej przekonać, że kalorie "nie istnieją", niż rodziców?
Rodzic, w przeciwieństwie do dziecka, ma te kalorie już zakodowane. Ja to chcę zmienić. Dziecko ma być odżywione wartościowymi składnikami odżywczymi, a nie "kaloriami". Śniadanie to nie mogą być płatki z cukrem, tak samo jak podwieczorek nie może być "produktem wypiekanym z pieca". Wie pani co to jest?
Ciasteczko? Pasztecik z jakimś nadzieniem?
Tak w jadłospisach przedszkolnych opisuje się paluszki. A więc na podwieczorek dzieci dostają produkt wypiekany z pieca i słodki soczek.
Dziecko jest nieustannie bombardowane pustymi kaloriami tylko po to, żeby się zmieścić w góry założonym bilansie. W domu nie jest lepiej: otwieramy lodówkę, a tam każdy jogurt jest na bazie cukru, wszystkie przekąski wysokoprzetworzone. Dramat.
Tak naprawdę, dziecko nabiera masy ciała nie dlatego, że przyswaja kalorie, ale dlatego, że te kalorie nie są wartościowe. To dlatego organizm wiecznie jest głodny - ponieważ nie dostaje wartości odżywczych, tylko puste kalorie. Zaręczam, że osoby, które dostarczają organizmowi wszystkich potrzebnych składników, nie mają problemów z podjadaniem, nie robią zakupów ponad miarę, nie chodzą nieustannie od kanapy do lodówki.
Problem w tym, że dziecko samo z siebie nie zmieni nawyków. W książce pisze pan, że sukces przyjdzie tylko wtedy, gdy w zmianę stylu życia zaangażuje się cała rodzina. Pytanie, co z rodzicami, którzy wychodzą z założenia, że skoro to dziecko ma nadwagę, to problem jest w nim i to ono potrzebuje pomocy. Z kolei my, dorośli, możemy odpowiadać sami za siebie, czytaj: robić i jeść to, co nam się podoba.
Takie sytuacje często mamy w poradni. Proszę sobie wyobrazić rodziców: wysportowanych, szczupłych. Tata jeździ na rowerze, mama ćwiczy. Ich dziecko ma 30 kg nadwagi. I oni przychodzą do mnie, żebym "pomógł dziecku".
Nie czaruję, tylko od razu mówię jasno: nie dam rady wam pomóc, jeżeli wy, rodzice, też temu dziecku nie pomożecie i, przede wszystkim, jeśli nie odpowiecie sobie na pytanie, dlaczego wasze dziecko odżywia się zupełnie inaczej, niż wy sami.
Bo chce.
Bo chce, dokładnie. Ale skoro rodzice są świadomi, szanują swoje ciało, wiedzą, co mogą jeść a czego nie, to dlaczego pozwalają jeść śmieciowe, trujące umówmy się, jedzenie swojemu dziecku? Mówię im wtedy wprost: nie potrafię tego zrozumieć. I właśnie taka rozmowa zaczyna otwierać im głowy. Rozmawiamy więc o tym, że trzeba zmienić nawyki całej rodziny - taty, mamy, babci, dziadka, a nie tylko samego dziecka. Dopiero wtedy możemy zacząć pracować.
I wtedy w zasadzie idzie z górki, bo dzieci są naprawdę inteligentne, chłoną wiedzę momentalnie. My, dorośli, aby się czegoś nowego nauczyć, potrzebujemy masy czasu. Dziecku zajmuje to chwilę. Ale to rodzice też muszą wejść w buty nauczycieli.
To jest właśnie ten sekret: w rodzinie jest siła. Dlatego nigdy nie pracuję z rodzinami, które nie chcą zmienić swoich nawyków żywieniowych. To jest zadanie rodziców, aby zadbać o to, żeby dziecko się zdrowo odżywiało. To oni mają dawać przykład.
Dzieci nie żyją jednak tylko w rodzinnej bańce. Zdrowe jedzenie jest nudne, nikt nie chce jeść zdrowo, mając 11 czy 12 lat. Wtedy chce się iść z kolegami na hamburgera czy na pizzę, albo najeść się wspólnie słodyczy...
No właśnie, to jest ten kolejny problem, o który zahaczamy, czyli wątek, mówiący o tym, że zdrowe jedzenie dzisiaj jest w szkole hejtowane, a niezdrowe - gloryfikowane. I to przez wszystkich, nawet przez nauczycieli. Bo gdzie się zwykle kończą wycieczki szkolne? W restauracjach typu fast-food. W szkołach, które nie mają sklepików, wprowadza się "cukrowe piątki"... Brakuje świadomości, że takie jedzenie po prostu szkodzi.
Naszym zadaniem jest szerzenie tej świadomości, ale też uzmysłowienie dzieciom i rodzicom, że jedna porażka nie oznacza klęski. Jedna nadprogramowa przekąska nie niweczy wszystkiego, ale jest lekcją, z której można wyciągnąć wnioski. O to właśnie chodzi: o świadome podejście do jedzenia. Przekonujemy dzieci, żeby zostały liderami tego podejścia.
Mówię dzieciakom: “Jeżeli faktycznie widzisz, że zdrowe jedzenie jest hejtowane, to tym bardziej wyciągnij tą kanapkę i zacznij ją jeść. A jak zaczną się z ciebie śmiać, to powiedz, że jadłospis układa ci mistrz świata”. Dla dzieci taki autorytet jest bardzo ważny. Dlatego właśnie wchodzę w rolę ich mentora. Nie fałszuję rzeczywistości, jestem prawdziwy naturalny. I mimo że nie jestem psychologiem, to zdecydowanie wiem, jak dotrzeć do dzieci, jak z nimi rozmawiać, żeby przekonać je do zmiany stylu życia.
Moim wzorcem był kiedyś Arnold Schwarzenegger, cieszę się, że dzisiaj mogę być wzorcem dla innych dzieciaków, ale zdecydowanie im bliższym.
Ma pan bardzo empatyczne podejście. A przecież w sportach sylwetkowych zasady co do diety, do wyglądu, są bardzo restrykcyjne - liczą się najmniejsze szczegóły, odchylenia od normy są od razu wypunktowywane. Kiedy zrozumiał pan, że w "prawdziwym życiu" trzeba nieco rozluźnić zasady, pozwalać sobie na błędy?
Faktycznie, żeby dojść do tytułu mistrza świata czy mistrza Polski, trzeba rygorystycznie przestrzegać zasad żywieniowych i treningowych - ale mówimy tu o zawodowym uprawianiu sportu. Jednak w życiu większości z nas chodzi po prostu o to, by regularnie uprawiać aktywność fizyczną, dopasowaną do naszych możliwości i taką, która sprawia nam frajdę i przyjemność.
Dlatego w 2004 roku otworzyliśmy z żoną w naszych rodzinnych Żarach klub fitness. Powiedzieliśmy sobie, że zrobimy klub przyjazny dla wszystkich: dla rodzin, dzieci, dziadków, babć. I to nam się udało. Dostaliśmy nawet nagrodę za najlepszy klub w województwie lubuskim od Gazety Lubuskiej. Ludzie przyjeżdżali do nas na treningi nawet z dalszych miejscowości, bo tylko tam czuli się zaopiekowani.
Mnie sporty sylwetkowe pasjonują dzisiaj tak samo, jak 20 czy 30 lat temu. Trening jest dla mnie jak tlen, na sali czuję jak ryba w wodzie. To jest pasja. Dlatego nie dziwne, że udało nam się stworzyć właśnie taki klub, w którym każdy czuł się świetnie.
Kiedy pojawiły się zajęcia z dziećmi?
Jako trener przygotowywałem także młodzież na zawody międzyszkolne, na spartakiady, pod kątem wydolności. Pewnego dnia przyszła do mnie jednak mama z córką, bardzo otyłą. Zapytała, czy ja się nią zaopiekuję. Na początku miałem wątpliwości, myślałem o tym, że przecież nie jestem ani lekarzem, ani dietetykiem.
Z drugiej strony od lat doskonaliłem własny program żywieniowy oparty na zdrowych i naturalnych produktach. Postanowiłem więc spróbować - zacząłem uczyć dziewczynkę, jak zdrowo jeść, zachęcałem ją także do prostej aktywności fizycznej.
Miałem też wokół siebie mnóstwo ekspertów: lekarzy pediatrów, internistów, neurologów, z którymi mogłem na bieżąco się konsultować, czy działam w sposób bezpieczny. Nasza wspólna praca z dziewczynką i jej mamą zakończyła się całkowitym sukcesem - moja podopieczna zrzuciła 30 kilogramów. I tak właśnie pracuję już od 20 lat.
Wspomniał pan, że jest dla dzieci autorytetem, wzorem. Problem w tym, że takiej sylwetki nie buduje się w tydzień. Jak dzieciaki radzą sobie z rozczarowaniami, kiedy waga nie spada tak szybko, jakby chciały?
Porażkę trzeba przełknąć i ja tego uczę. Moje doświadczenie sportowe nauczyło mnie jednej rzeczy: gdy odnosimy porażkę, to z tej porażki trzeba wyciągnąć wnioski, przeanalizować, co się stało i dlaczego, a następnie: co można zmienić. Ale to trzeba wyrobić w praktyce, nie da się przeżyć porażki teoretycznie.
Nie da się też schudnąć bez aktywności. U pana ta aktywność jest specyficzna, bo również rodzinna: codzienne godzinne spacery.
Ja sam zawsze przygotowywałem się w ten sposób do zawodów: rano godzina spaceru na bieżni i wieczorem godzina spaceru na bieżni. Dzięki temu miałem świetną sylwetkę przed zawodami - nigdy nie była przemęczona, tylko wyrazista.
Spacer jest też najlepszą formą aktywności dla moich podopiecznych i to z kilku względów. Podam przykład: pojawili się u mnie tata z synem. Tata schudł dzięki bieganiu, więc pomyślał, że to świetna opcja dla syna. Raz wspólnie pobiegli, syn się zmęczył, na koniec zwymiotował i już więcej biegać nie chciał. A więc tata mówi do mnie: “Panie Leszku, proszę zmotywować mojego syna do biegania”. Nadmienię tylko, że syn miał do zrzucenia 20 kg.
Mówiąc w skrócie, zamiast mądrze zmotywować dziecko, tata zafundował mu na sam początek porażkę. Nie mówiąc już o tym, że taki bieg dla młodego organizmu z nadwagą to spore obciążenie - mogą ucierpieć stawy, chrząstki. Spacer jest bezpieczny - nie wygeneruje u dziecka żadnej kontuzji.
Zaproponowałem więc spacery, co wywołało oczywiście zdziwienie. Ale po sześciu tygodniach perspektywa się zmieniła: tata zachwycony, dziecko zrzuca kilogramy.
Ale dziecko na spacery nie chodzi samo, prawda?
Nie, to znowu musi być wysiłek rodzinny. Podczas takich spacerów nie tylko chodzimy, ale też budujemy relację - mamy czas, żeby porozmawiać, dopytać dziecko o szkołę, o kolegów. Budujemy nie tylko ciało, ale też psychikę.
Jasne. Czyli tak naprawdę, aby schudnąć, wystarczy nieco pewności siebie, trochę ruchu i sensowne, zdrowe jedzenie. Brzmi zdecydowanie za prosto [śmiech].
To jest takie proste. Właśnie po to napisałem książkę, żeby wszystkim, którzy będą chcieli ją przeczytać, uświadomić jak proste są wszystkie te kroki. Nikt z nas przecież nie chce, żeby nasze dzieci były w przyszłości otyłe i schorowane. Bo tu nie chodzi o efekt estetyczny. Otyłość jest chorobą. Więc tak samo, jak leczymy anginę, jak leczymy różyczkę, trzeba leczyć otyłość.
Już dzisiaj wiemy, że polskie dzieci tyją najszybciej w Europie. Za dwa, trzy lata to tempo może być jeszcze szybsze. A co później? Dzieci mają w przyszłości zarabiać na nasze emerytury, ale pytanie, czy one w ogóle będą zdolne do pracy? Dlatego już teraz należy działać, zapobiegać skutkom otyłości.
Potencjał edukacyjny ewidentnie w pana książce jest: mamy podane przepisy, mamy nawet zestawienia zdjęć “dobrych” i “złych” talerzy. To się wydaje błahe, ale rzeczywiście pozwala uzmysłowić sobie, jak bardzo “przepakowujemy” dzieci jedzeniem. A która część książki jest pana zdaniem, najważniejsza?
Chyba początek, w którym mówię o sile motywacji. Za każdym razem, jak do niego wracam, to mam łzy w oczach, bo opisałem dokładnie to, przez co sam przechodziłem. Chciałem też, żeby ta książka od pierwszych stron była wciągająca: żeby rodzic najpierw dowiedział się, po co właściwie ma wprowadzać zmiany, a potem - jak to robić. A każdy kolejny rozdział to nowa lekcja na temat zdrowego żywienia i kolejny krok do zdrowszego życia całej rodziny.
Książkę autorstwa naszego rozmówcy można kupić pod linkiem Jak pomóc dziecku z nadwagą. Efekt Klimasa - Leszek Klimas | Książka w Empik