W pierwszej scenie oddali cały obraz rodzicielstwa. Zobaczcie ten serial, działa jak terapia
Pierwsza scena: mężczyzna siedzi przy stoliku, w salonie, jest wieczór. Z pokoju na piętrze dobiegają wrzaski dziecięcej zabawy, przepychanek. Nasilają się. Paul (Martin Freeman) próbuje skupić się na pracy, kilkukrotnie zmusza się do wyciszenia, pomimo krzyku dzieciaków.
W końcu wstaje. Idzie po schodach, mówi do siebie: "Stary, nie rób tego. Dalej będą drzeć ryje, a ty znienawidzisz siebie".
I na tej scenie mógłby skończyć się dla mnie cały serial, bo w dwóch zdaniach scenariusza zmieścił niemal całą definicję rodzicielstwa.
Jazda bez trzymanki
Ale po kolei.
Bardzo ostrożnie wybieram to, czym się karmię. Pod każdym względem. Wybór serialu nigdy nie jest dla mnie przypadkowy, a jeśli nie przekona mnie do siebie w ciągu kilku pierwszych minut – nie daję mu drugiej szansy. Wychodzę z założenia, że mój czas jest zbyt cenny, by marnować na go na mierność.
Oraz z kolejnego: zalewa nas codziennie taka ilość bodźców i treści, że mój dobrobyt psychiczny wymaga ich uważnej selekcji.
Dlatego, po tym procesie i z największą szczerością, mówię wam – zobaczcie ten serial, jeśli jesteście rodzicami. Zakładam, że dla większości z was to będzie jak terapia.
I hej, to nie jest serial, który wybrałaby ta część mnie, która kolekcjonuje poważne pozycje eksperckie dotyczące rodzicielstwa, przywiązuje się do ich treści, codziennie zadaje sobie setki razy pytanie: czy nie popełniłam błędu?
Słowem: serial jest jazdą bez trzymanki. Domyślam się, że to celowy zabieg: pewna karykatura rodzica i wychowania dziecka, jako procesu, który współcześnie został wyniesiony na piedestał naszych życiowych osiągnięć i celów.
W jednej z moich ostatnich rozmów taką myśl wysunęła jedna z najmądrzejszych kobiet, jakie znam: "Dzieci stają się projektem naszego życia i przez to stają się poniekąd miernikiem tego, czy osiągnęliśmy sukces".
I od pierwszej sceny serialu "Rodzice" słyszę ten głos w swojej głowie. Paul i Ally (w tej roli Daisy Haggard), główni bohaterowie, rodzice dwojga, są najlepszym potwierdzeniem tej myśli. Fikcyjnym, ale jednak.
Sfrustrowani, wcale niekryjący tego niedającego się zagłuszyć odczucia, że jakiś pociąg ich możliwości dawno odjechał. Równolegle spełnieni, pełni miłości do swoich dzieci i gotowi oddać za nie życie.
Wiecie, o czym mówię
Brzmi jak absurd? Jestem przekonana, że większość rodziców czuje moje słowa, wie, o jakim rodzaju uczucia piszę.
Z założenia brytyjska komedia potrafi zmieść z krzesła trafnością spostrzeżeń, humorem także, ale czasami również tym drugim dnem: prawdziwym obrazem trudu, jakim jest bycie rodzicem.
Bez oprawiania w złote ramy, bez obsypywania kolorową, klejącą się do opuszek palców posypką. Z przekleństwami, mocnymi słowami, świadomością swoich ułomności i tego, że może być jeszcze gorzej.
I lepiej.
Jest w tym serialu przestrzeń na to, że czasem jest lepiej.
Na zmianę, na dynamikę, na wszystkie te emocje, których się wstydzimy. Bo są brzydkie? Bo są karygodne? Tak, jest złe i karygodne, by krzyczeć i klnąc w obecności dziecka.
Jednocześnie: tak, czasami jest aż tak trudno, że większość z nas, bez wsparcia, nie znajduje innej drogi.
I dopóki, dopóty dzieciom nie dzieje się krzywda. Dopóki są dla nas numerem jeden, dopóty wyjdziemy z każdej opresji. Razem, wzmocnieni, mokrzy od łez. O tym chyba też jest ta pozycja.
Nie zmarnujecie ani jednej minuty, mogę wam to obiecać.