"My wcale nie chcemy tu być, chcemy wrócić do domu". Polka z Ukrainy o marzeniach uchodźczyń
Michalina razem z mężem i synami w wieku 2 i 6 lat wiedli szczęśliwe życie w Iwano-Frankowsku, niedawno kupili dom, mają firmę i całe życie w Ukrainie. Dziś pomaga Ukrainkom, które podobnie jak ona przed wojną uciekły do Polski.
Zacznijmy od początku, skąd pani się wzięła w Ukrainie?
Mój mąż jest Ukraińcem i ten kraj wybraliśmy na wspólne miejsce na ziemi. Poznałam go tutaj w Polsce, pracowaliśmy razem, miał niewielki wypadek i pojechałam z nim do lekarza. W poczekalni zaczęliśmy rozmawiać i nie mogliśmy przestać. Okazało się, że mamy mnóstwo wspólnych tematów. Potem żyliśmy trochę tu, trochę tam, ostatecznie trzy miesiące temu kupiliśmy dom w Iwano-Frankowsku.
Tam postanowiliśmy spędzić życie, ale los okazał się okrutny, nie zdążyliśmy nawet wyremontować domu, musiałam wyjechać z dziećmi.
Jak wam się tam żyło?
Bardzo dobrze. Ukraina jest pięknym krajem. Jest spokojna, swojska i sielska. Tam żyje się inaczej niż w Polsce, wszystko jest bardziej tradycyjne, żeby kupić naturalne i zdrowe jedzenie dla dzieci nie trzeba szukać etykiet "bio", "eko", bo tam większość jedzenia taka jest. Mamy blisko las, naturę na wyciągnięcie ręki. Jesteśmy tam bardzo szczęśliwi, to zdecydowanie nasze miejsce na ziemi.
A jednak musiała pani ten sielski dom zostawić.
Na początku wojny u nas było w miarę spokojnie, to jednak zachód kraju. Cały ten atak wydawał się nam zupełnie abstrakcyjny. Trudno było w to uwierzyć, a już na pewno żadne z nas nie przypuszczało, że wojna sięgnie tak daleko. Nie chciałam wyjeżdżać. Do samego końca upierałam się, że zostaję. Jednak mąż naciskał, bał się o mnie i chłopców.
Na początku mieliśmy w głowie, że mieszkamy na uboczu, może się uda. Tam jest całe nasze życie, przyjaciele, rodzina, przedszkole starszego synka, nasza firma... Łudziliśmy się, że nie będziemy musieli tego wszystkiego zostawiać. Mąż dostał powołanie do wojska, mój pobyt tam był coraz trudniejszy. Sama z dwójką dzieci, z ryzykiem, że za chwilę może brakować produktów spożywczych.
Kilka dni po naszym wyjeździe na pobliskie lotnisko spadły pierwsze bomby.
Zrobiło się niebezpiecznie.
Tak. Od znajomych, którzy zostali, wiem, że lotnisko zostało bombardowane, do tego jest coraz więcej dywersantów. Przestało być bezpiecznie. Jeszcze przed naszym wyjazdem często były alarmy lotnicze, do tego co chwile słyszało się, że złapano kogoś, kto znaczył dla wrogiego lotnictwa cele, szkoły, domy mieszkalne.
Te bomby były daleko, bardziej niż ich baliśmy się tego, co działo się na miejscu. Dziś już wiemy, że i tam są naloty. W okolicy naszego miasta są dawne zakłady, które produkowały sprzęt wojskowy, od lat nieczynne, ale możemy podejrzewać, że i one będą celem.
Co się pakuje do walizki, kiedy ucieka się przed wojną z małymi dziećmi?
Pakowałam się trzy razy. Najpierw spakowałam się na zapas, później rozpakowałam walizkę, bo liczyłam, że jednak nie wyjedziemy. W końcu musiałam jednak zdecydować, co wziąć, a co zostawić, nikt nie wie, na jak długo. Zabrałam dokumenty, akt własności domu, akt ślubu, akty urodzenia dzieci. Ubrania dzieci, ulubioną przytulankę dzieci, przekąski dla dzieci...
A dla siebie?
Do jednej walizki dla siebie się nic nie bierze. Dopiero w Polsce pomyślałam, że jedne spodnie na zmianę mogłam wziąć, zmieściłyby się. Ale człowiek w takich momentach nie myśli o sobie. Ważniejsze było, żeby zabezpieczyć potrzeby dzieci i psa. Nie wiedziałam, jak długo będziemy w drodze.
W takich momentach człowiek nie bierze książek, biżuterii, kosmetyków. Bez tego wszystkiego można żyć.
Jak wydostaliście się z Ukrainy?
Zarówno ja, jak i dzieci, mamy polskie paszporty, więc wydostaliśmy się korytarzem dyplomatycznym. Poprosiliśmy o pomoc konsulat, udało się załatwić miejsca w autokarze, ale trzeba było jeszcze tam się dostać. W każdym mieście są inne godziny policyjne, więc nie mogliśmy wyjechać wcześniej, do punktu ewakuacji miałam 150 km, już wtedy był problem z paliwem, taksówkarze znacząco podnieśli ceny.
Do tego nie wszystkie drogi są przejezdne, bo miasta się barykadują, wojsko sprawdza dokumenty... Jechaliśmy chyba 12 godzin, potem kolejnych 12 na granicy, więc doba w drodze, ale wiem, że na normalnych przejściach ludzie stoją nawet 60 godzin.
Zatrzymaliście się u bliskich?
Tak, mieszkamy u mojej mamy. Ta ulga była chwilowa, bo cały czas myślę o mężu. Cieszę się, że dzieci są bezpieczne. Chcę wierzyć, że będziemy mieli do czego wracać, marzę, żeby skończyć remont domu, że moje dzieci jak najszybciej będą mogły bezpiecznie się bawić w naszym ogrodzie.
Jak dzieci znoszą tę sytuację?
Młodszy lepiej, choć zdecydowanie domaga się więcej czułości, fizycznej bliskości niż w naszym domu. Starszy trochę gorzej. Tęsknią za tatą, są bardzo związani z mężem. Jesteśmy taką rodziną kokonową, dużo czasu spędzamy razem i jesteśmy bardzo blisko emocjonalnie. To rozstanie jest trudne, szczególnie że mąż zniknął z domu z dnia na dzień, dotąd to się nie zdarzało.
Dla pani Polska jest drugim domem, dla wielu uchodźczyń - obcym krajem. Jak one sobie radzą?
Z racji na znajomość języka i kultury pomagam na co dzień lokalnie. Tłumaczę, wyjaśniam, pomagam załatwiać formalności. Te kobiety są niesamowicie silne i dzielne, to bardzo dumny naród. One są wdzięczne za okazane wsparcie i pomoc, nie chcą nic za darmo, chcą pracować, żeby zarobić na siebie i dzieci, a kiedy to się skończy - wrócić do domu.
Często słyszę od nich, że one za dwa tygodnie, miesiąc wracają do domu. Nie dopuszczają do siebie innej myśli. Musimy pamiętać, że one wcale nie chcą tu być, ja jestem Polką, a też chcę wracać, bo tam jest nasze życie, nasze miejsce. Tam chcemy żyć, pracować, wychowywać dzieci. Wierzę, że jeszcze trochę i tak właśnie się stanie.