Pierwsza klasa w pandemicznym piekle. Rozhisteryzowane, zagubione dzieci i rodzice z zakazem wstępu

Marta Lewandowska
Minął pierwszy tydzień w szkole i choć wydawać by się mogło, że życie wraca do przedpandemicznej normy, to rodzice pierwszoklasistów są przerażeni. "Starsze dzieci jakoś sobie radzą, ale moja córka w pierwszej klasie zupełnie nie. Zresztą nie tylko ona. Odbieranie dziecka ze szkoły to piekło!" - mówi moja znajoma i nie tylko ona jedna jest tego zdania.
Pierwszaki rzucone na głęboką wodę przeżywają traumę w pierwszych dniach szkoły. Fot. Adam Burakowski/REPORTER/East News

Wejście do bram piekieł

Agnieszka ma dwoje dzieci, syna w piątej klasie i córkę w pierwszej. Starsze dziecko radzi sobie po powrocie do szkoły, młodsze niekoniecznie. Na rozpoczęciu roku szkolnego mogła towarzyszyć córce, w kolejne dni Mania musiała sobie radzić sama i jak przyznaje jej mama, to był skok na głęboką wodę. "2 września postanowiłam zawieźć córkę do szkoły, żeby pomóc jej odnaleźć się w szatni. Stojąca w drzwiach woźna ostudziła mój zapał - rodzicom wstęp wzbroniony - usłyszałam" - wspomina mama pierwszoklasistki.


W szatni nad grupą przestraszonych pierwszaków, próbujących przepchnąć się między starszymi dziećmi do swoich szafek, nadzór prowadziła jedna osoba. "Przez drzwi słychać było histeryczny płacz maluchów, które nie umiały powiedzieć, jaki numer ma ich szafka, jak nazywa się wychowawca i do której sali idą.

Agnieszka nie wytrzymała i weszła do środka. "Minęłam tę woźną i pomogłam córce się przebrać, uspokoiłam ją i pokazałam palcem, z którą nauczycielką ma iść" - wspomina. Z jej relacji wynika, że wychowawczynie czekające na swoich podopiecznych nie miały szansy wyłapać, które dzieci są z ich klas, bo zwyczajnie ich nie znały, a w panującym w szatni zamieszaniu, maluchy nie słyszały, kiedy je wywoływano z listy.

Kto się nie stawił - ten gapa

Nie tylko w warszawskiej podstawówce, w której uczy się córka Agnieszki, w czwartkowy poranek rozgrywały się takie sceny. Podobną relację usłyszałam również od innych mam, których dzieci rozpoczęły w tym roku swoją szkolną przygodę. W jednej ze szkół, gdzie część dzieci dojeżdża spoza miasta, szkolny autobus odjechał pierwszego dnia bez uczniów.

"To się w głowie nie mieści, dzieci na przystanek odprowadzają nauczycielki ze świetlicy. Wiadomo, że zapanowanie nad grupą zestresowanych 7-latków to nie lada sztuka. Ktoś nie wie, która to jego kurtka, inny chce po lekcji do toalety..." - mówi jedna z mam, która zgodziła się wypowiedzieć bez podania personaliów.

"Dzieci w końcu się ubrały, znalazły swoje rzeczy, nauczycielki poszły na przystanek z grupą z trzech klas, a tam... nie ma autobusu. Odjechał minutę przed czasem. Czy to naprawdę wymaga jakiejś wielkiej analizy, że skoro na przystanku nie ma żadnych dzieci, to warto poczekać chwilę, sprawdzić co się stało?" - kobieta nie ma wątpliwości, że zawiódł kierowca i opiekunka z autokaru. Ściślej mówiąc, ich brak wyobraźni.

Zadzwoniła do przewoźnika, zresztą nie ona jedna, ten jednak zapewnił, że kierowca jest bez winy, że to nauczycielki się spóźniły z dziećmi. "To pierwszy dzień! Rozkład, rozkładem, ale odjechać bez dzieci? Wyobraź sobie, co tam się działo, zbiorowa histeria 7-latków, że nie wrócą do domu... Nie zazdroszczę tym nauczycielkom".

Lepiej odbierz sam

Szklane drzwi, za nimi kłębiące się w szatni dzieci, po drugiej stronie tłum rodziców, którzy próbują wypatrzeć swoje potomstwo. To nie obrazek z jednej szkoły, a z wielu różnych. Oczywiście o dystansie społecznym nie ma mowy. Większość rodziców bez masek, krzyczą do swoich dzieci. A po drugiej stronie, woźna lub nauczycielka, biorą pojedynczo maluchy, które zdołały zmienić buty i przysuwają do szyby.

"Jest ktoś po ciebie?" - można przeczytać z ruchu ich warg. Rodzice i dzieci machają do siebie, próbują wypatrzeć swoich bliskich. Część małych uczniów nie odnosi sukcesu, bo mama stoi z tyłu, nie ma czasu, czekają kolejni, więc zmieniają na powrót buty na szkolne kapcie i idą do świetlicy. Na ich twarzach maluje się smutek, nierzadko po policzkach płyną łzy.

Kiedy tłum się przerzedzi, w kolejce do domofonu zostają ci, którzy nie wypatrzyli swoich dzieci. Wzywają je ze świetlicy, a dzieci znów grzecznie drepczą z ciężkim plecakiem do szatni. Tym razem łatwiej namierzyć mamę czy babcię, bo dorosłych za drzwiami już mniej.

"Kiedy w końcu docieramy do domu, mam ochotę zmyć z siebie to wszystko, przytulić dziecko i zapomnieć o tym, że jutro znowu czeka nas to piekło" - mówi Sylwia, której syn poszedł do pierwszej klasy w niewielkiej miejscowości.

Nie winią szkoły


Większość moich rozmówców zastrzega, że nie mają żalu ani do władz szkoły, ani do nauczycieli, ani tym bardziej do woźnych. "Oni mają wytyczne, wiadomo, że jak coś się stanie, to będzie ich wina. Podejrzewam, że dla nich to też jest ciężki czas" - mówi Agnieszka.

Kasia przyznaje, że zna obydwa punkty widzenia, sama jest wychowawcą klasy pierwszej, a jej bliźniaki zaczęły naukę w innej placówce. "Jak słyszę, ministra Czarnka, który mówi, że chce takiej szkoły, jaką mieliśmy przed pandemią, to pytam: dlaczego nie pozwolisz nam jej robić?".

"Zakaz wstępu dla rodziców pierwszoklasistów, to najbardziej absurdalne, co można wymyślić, jeśli rodzice mają wirusa, to dzieci i tak przyniosą go do szkoły. Łatwiej byłoby nam wszystkim, gdyby mogli wejść i pomóc dziecku, przynajmniej przez pierwsze dni. W obecnej sytuacji adaptacja maluchów potrwa znacznie dłużej" - uważa kobieta.