"Moja córka znalazła w piaskownicy prezerwatywę". Oto finał zakupu "dziwnej" nieruchomości

Marta Lewandowska
Sylwia marzyła o własnym domu, chciała przestrzeni, ogródka, bez żadnych wind i schodów. Jednak po długich rozmowach, uznali z mężem, że skoro żadne z nich nie mieszkało wcześniej w domu, warto poszukać kompromisu. Tym kompromisem miało być mieszkanie na niskim parterze, z ogródkiem w jednej z obrzeżnych dzielnic Wrocławia.
Tomasz Stanczak / Agencja Gazeta

Prawie jak dom, ale jednak z mniejszą odpowiedzialnością

- Marzyłam o domu, ale im dłużej rozmawialiśmy, tym większe wątpliwości we mnie narastały, obydwoje z mężem wychowaliśmy się na blokowisku. Znajomi, którzy mieszkali w domach, ciągle dyskutowali, czy ogrzewanie jest lepsze na pellet, czy może na gaz, prześcigali się w opowieściach o najnowszych modelach kosiarek i szybkich sposobach na odśnieżenie podjazdu - mówi moja rozmówczyni.


Przyznaje, że cała "obsługa domu" trochę ich przerażała, nie mówiąc o czasie dojazdu spod miasta. Postanowili wybrać półśrodek - duże mieszkanie na niskim parterze z niewielkim ogródkiem na obrzeżach miasta.

- Młode osiedle, tak deklarował deweloper w ofercie handlowej. Pisali o pięknej spokojnej okolicy przyjaznej rodzinom z małymi dziećmi - mówi Sylwia i dodaje, że stosunkowo niska cena za metr kwadratowy, była dodatkowym atutem. Skusili się, podpisali dokumenty i stali się właścicielami prawie stumetrowego mieszkania z niewiele mniejszym ogródkiem.

Wścibskie spojrzenia

Sylwia opowiada o swojej wizji mieszkania, miało być urządzone w skandynawskim stylu, z odsłoniętymi oknami, sezonowymi ozdobami na parapecie. - Wielkie okna wpuszczają do wnętrz mnóstwo światła i... ciekawskich spojrzeń - tłumaczy poirytowana. Małżeństwo, wtedy z jednym małym dzieckiem wprowadziło się jako jedna z pierwszych rodzin do swojego budynku.

Deweloper wyznaczył ogródki raczej symbolicznie, niskie płotki dawały poczucie przestrzeni, a jednocześnie stawiały granice. - Pamiętam, jak siedziałam z dwumiesięczną córką na kanapie, karmiłam ją piersią i nagle zobaczyłam twarz kobiety w oknie. Stała na moim ogródku i z nosem przyklejonym do szyby zaglądała do pokoju. Zupełnie się nie speszyła, kiedy nasze spojrzenia się spotkały - wspomina.

Sylwia podeszła do drzwi balkonowych, a wścibska sąsiadka ani drgnęła. - Otworzyłam okno i zapytałam, czy mogę jej w czymś pomóc, odparła, że tylko się rozgląda - mówi Sylwia. Dalszy przebieg rozmowy relacjonuje znacznie mniej spokojnie. Kiedy poprosiła kobietę, żeby wyszła z jej ogródka i przestała ją podglądać, ta odparła, że urządza podobne mieszkanie i szuka inspiracji.

- Zapytałam, czy zdaje sobie sprawę z tego, że narusza mój mir domowy i wtargnęła na prywatną posesję? - mówi moja rozmówczyni. Przyznaje jednak, że nieproszony gość wcale nie zamierzał odpuścić, wścibska sąsiadka powiedziała, że skoro płotek jest niski, a w oknach nie ma zasłon, to najwyraźniej Sylwia nie potrzebuje prywatności, więc jej reakcja jest na wyrost.

Takich podglądaczy było wielu.

Walka o prywatność

Młode małżeństwo zawnioskowało do zarządcy bloku o zgodę na wymianę ogrodzenia na wyższe, otrzymali zgodę. - Jako pierwsi odgrodziliśmy swój ogródek płotem panelowym - przyznaje, że szybko w ich ślad poszli kolejni sąsiedzi. - Ale wielu z nich poniosło. Zamiast zachować oryginalne rozmiary ogródków, zaczęli zawłaszczać wspólną przestrzeń.

Miejscami cała zieleń była zagrodzona, płoty dochodziły do ścieżek. - Zupełnie, jak w labiryncie, gdzie się nie obejrzysz, ściana. Ale największa bezczelność, jaką widziałam, to działania mojej sąsiadki z klatki - przyznaje. Ogródki przylegające do mieszkań dotyczą tylko jednej strony budynku, tam, gdzie są drzwi tarasowe, na szczycie bloku jest kuchenne okno, które wychodzi na przestrzeń wspólną.

Początkowo Sylwia ucieszyła się, kiedy w mieszkaniu naprzeciwko zamieszkała emerytowana przedszkolanka. - Wydawało się to świetną opcją, bo przyzwyczajona do dzieci, spokojna starsza osoba, to wymarzony sąsiad dla młodej rodziny - tak sądziła na początku, jednak szybko zmieniła zdanie.

- Pani Ela potrafi nam dać do wiwatu. Najpierw zaczęła swój ogródek przerabiać na warzywniak, jednak szybko jej uprawy wyszły na część wspólną, którą w efekcie ogrodziła - jednak dalsza część opowieści jest jeszcze ciekawsza. Otóż sympatyczna starsza pani, ogrodziła "swój" ogródek aż pod okno Sylwii, czyli zawłaszczyła też teren przylegający do ściany jej łazienki i części kuchni.

Zapomnij o ciszy

Moja rozmówczyni przyznaje, że osiedle, na którym mieszka, znacznie różni się od życia w centrum miasta, które prowadzili wcześniej. Tanie mieszkania szybko zapełnili studenci, robotnicy zza wschodniej granicy i mnóstwo innych rozrywkowych lokatorów.

- Nie raz zdarzało się, że dzieciakom nad nami impreza się tak przedłużyła, że jeszcze w niedzielę rano panienki toples śpiewały na balkonie - przyznaje. Jak wspomina, czasem górne części garderoby, niedopałki, puszki i butelki zbierała ze swojego ogródka. - Ale najgorsze było jak Hania znalazła w piaskownicy prezerwatywę - mówi z łzami w oczach.

Interwencje policji na niewiele się zdawały, bo mieszkanie było wynajmowane i co chwila zmieniali się lokatorzy, ale nie zmieniały się ich zwyczaje. - Zresztą co się dziwić dzieciakom, nasza sąsiadka z naprzeciwka też potrafi się zabawić. Jak zbliżają się jej imieniy, staramy się wyjechać do rodziców na weekend, bo jej znajomi całą noc potrafią tańczyć i śpiewać, a zdecydowanie nie robią tego cicho.

Ale to nie wszystko

- Pamiętam, jak o drugiej w nocy usłyszeliśmy klucz w zamku. Oboje byliśmy w domu, nikt inny nie ma dostępu do mieszkania - wspomina Sylwia. Mąż kobiety poderwał się z łóżka i sądząc, że to włamywacz, kazał jej dzwonić na policję, sam chwycił młotek, bo tylko taką "broń" miał pod ręką i podszedł do drzwi.

- Okazało się, że to sąsiad z innego budynku pomylił adresy, wracając z imprezy i próbował dostać się do naszego mieszkania, sądząc, że jest u siebie - opowiada. Dalsza opowieść obejmuje skradziony wózek, wiecznie zajęte miejsce parkingowe, awantury sąsiadów i niekończące się remonty.

Marzę, żeby stąd uciec

- Od trzech lat próbujemy sprzedać mieszkanie, jednak prawda jest taka, że nikt nie chce go kupić - mówi smutno. - Nikt normalny nie chce tu mieszkać, a ci, którzy chcą je nabyć pod wynajem, znacznie zaniżają wartość - tłumaczy. Zainteresowani zakupem tłumaczą, że wysoki standard wykończenia, to tylko problem, bo i tak po każdym wynajmie trzeba remontować.

- Żyjemy więc w tej dziwacznej przestrzeni, która nie jest ani domem, ani mieszkaniem, nasze dzieci wykopują w piaskownicy kocie kupy, zanim zaczną się bawić na placu zabaw, trzeba uprzątnąć szkła z potłuczonych butelek. Samy nie można ich puścić, bo mieszkańcy jeżdżą po osiedlu, jak po torze wyścigowym, a ich goście wyglądają, jakby uciekli z więzienia - kończy swoją opowieść Sylwia.

Na prośbę bohaterki, jej dane zostały zmienione.