Mój mąż jest kierowcą TIR-a i to jemu wszyscy współczują. Mam doceniać pieniądze i radzić sobie sama

Agnieszka Miastowska
– Mój mąż jest kierowcą ciężarówki. Gdy temat jego pracy zaczyna się w gronie rodziny, przyjaciół czy obcych ludzi, zbiera wyrazy współczucia, uznania i pochwały. "Taka ciężka praca, tyle poza domem, podziwiam cię...". Kolejne godziny słucham o tym, wokół czego kręci się nasze życie. Ale nikt nie zapyta mnie o to, jak radzę sobie jako żona i matka bez partnera. Mam doceniać wysoką pensję i... wytrzymywać sama – opowiada mi Kamila, od 7 lat żona "męża w trasie".
Archiwum Prywatne
Gdy zaczęłam szukać bohaterek, które porozmawiają ze mną o tym, jak wygląda związek, życie rodzinne i wychowanie dzieci, gdy twój mąż "jest w trasie", szybko zorientowałam się, że ile kobiet, tyle opinii.
Niektóre podkreślały, że układ, w którym zostają same w domu na kilka dni, a nawet tygodni, im nie przeszkadza. Ma nawet ma swoje dobre strony.


Inne mówiły bez tabu także o tym, że związek "po trasie" trzeba naprawiać. Zdarzały się też takie, które rozmawiając ze mną anonimowo przyznawały, że związek z kierowcą tira to "fikcja, którą podtrzymuje się dla dzieci, gdy tata wraca na weekend". Niech każda z nich ma więc szansę przedstawić własną perspektywę.

Mąż czy kierowca ciężarówki?

Luiza ma 26 lat. Z Pawłem jest już od 10 lat. Poznali się jako nastolatkowie i dopiero po narodzinach drugiego dziecka mieli okazję zobaczyć, jak będzie wyglądało ich codzienne życie bez dzielenia tygodnia na dni, w których są razem, i na te, w których parter jedzie w trasę.

– Poznaliśmy się w sierpniu 2011 roku, Paweł już wtedy jeździł na wschód jako kierowca. Ja szłam po wakacjach do drugiej klasy technikum, więc miałam jeszcze szkołę przed sobą. Widywaliśmy się dzień, dwa, a później jechał w trasę i nasza rozłąka trwała kilka dni – wyjaśnia.
Luiza i PawełArchiwum Prywatne
– Rzadko zdarzało się, że wrócił na weekend. Widywaliśmy się na chwilę po lekcjach. Później weszły zakazy transportów na wschód, przerzucił się na wyjazdy na zachód i w domu nie było go nawet kilkanaście dni – dodaje.

Minusy takiego związku – "nawet" nastoletniego albo "tym bardziej" nastoletniego – były dość oczywiste i do nich zaraz dojdziemy. Pytam jednak Luizę o plusy. Istniały dobre strony?

– Jedynym plusem było to, że mogłam jechać z nim w trasę. Byłam dwa razy – podsumowuje.

O ile tęsknota za partnerem doskwiera szczególnie w pierwszym okresie młodzieńczych związków, o tyle czymś zupełnie innym jest tęsknota za mężem, z którym chce się stworzyć wspólny dom. Czy samotność, w której zostajemy nie do końca same, a z dzieckiem.

– W 2015 roku wzięliśmy ślub i czekaliśmy na naszego pierwszego synka Antosia, synek urodził się we wrześniu. Mąż przed ślubem zaczął jeździć po Polsce, nie było go w tygodniu w domu i wracał tylko na weekendy. Mieszkaliśmy więc przez kilka miesięcy u jego rodziców – wyjaśnia Luiza.

– Jak już synek był na świecie, to jeździłam z nim w tygodniu do swoich rodziców, a wracałam do teściów tylko jak Paweł miał wrócić z trasy. Lepiej po prostu czułam się u siebie w domu. Po paru miesiącach przeprowadziliśmy się do moich rodziców i tam wykończyliśmy sobie piętro – wyjaśnia.

Remont, naprawa i awaria to zresztą słowa, które napawają grozą większość partnerek kierowców ciężarówek. Zazwyczaj takimi sprawami zajmują się faceci, gdy są w trasie jednak użeranie się z fachowcami i wszelkie dodatkowe obowiązki spadają na ich kobiety.
LuizaArchiwum Prywatne
Luiza dodaje, że sama musiała dopilnować remontu mieszkania. W weekendy wspólnie wybierali nowe panele czy płytki. W tygodniu ona zostawała sama z resztą obowiązków.

Prawdziwym sprawdzianem było jednak zamieszkanie z mężem. Z jednej strony dobrze znanym człowiekiem, z drugiej kimś, kogo na co dzień do tej pory nie było.

– Chyba najgorzej było, jak już zamieszkaliśmy sami. Nie potrafiliśmy się dogadać, każdy miał swoje przyzwyczajenia. Ja miałam swoje rytuały, a on je najzwyczajniej w świecie zaburzał. Mówił mi, że czegoś nie zrobiłam, tłumaczył, jak powinnam zrobić to czy tamto, chociaż wiedziałam doskonale, czym mam się po kolei zająć, bo musiałam to robić na co dzień, jak go nie było! – podsumowuje.

Tata w trasie

Pojawienie się dziecka zazwyczaj jest momentem, który pokazuje, jak dobrze działa
związek na odległość.

Kobiety, z którymi rozmawiam, podkreślają, że sama rozłąka bywała na początku bardzo trudna. Ale najtrudniejszy był moment, gdy z tęsknoty zaczynały płakać nie tylko one, ale ich dzieci, przed którymi same musiały być silne.

– Pamiętam, że na początku, gdy mój – wtedy jeszcze chłopak – wyjeżdżał w trasę, po prostu płakałam. Wyjeżdżał w niedzielę, wracał w piątek wieczorem. Ktoś powie, że spotkanie raz w tygodniu to nie tak źle, ale dla mnie to był cały tydzień wyjęty z życia – mówi.

– Oczekiwanie od weekendu do weekendu, żeby wreszcie się spotkać. Zjeść razem dwa śniadania i przespać dwie noce we wspólnym łóżku, kochać się – to był luksus! Czekałam na własnego faceta jak na cotygodniową nagrodę – tłumaczy Kamila.

– I tak było przez pierwszy rok, dwa lata, trzy... Aż wreszcie przyzwyczaiłam się do tego, że każdy z nas ma swoje życie. Przyłapałam się na tym, że czasem, gdy nawet był w domu, wolałam zająć się sobą. W końcu i tak zaraz go nie będzie. Zmieniło się to, gdy urodziłam dziecko. I znowu miałam ochotę płakać, gdy wyjeżdżał – dodaje.
Archiwum Prywatne
Kamila, jak wiele partnerek kierowców, dni z małym dzieckiem spędzała ze swoimi rodzicami lub teściami. W końcu pomoc drugiej osoby była przy maluchu niezbędna. Mamy czasem czuły się samotne, a ojcowie? To zależy.

– Mąż z synem nie miał za dobrego kontaktu, nie bawił się z nim, a do tego ja byłam o dziecko zazdrosna, gdy sam chciał je gdzieś zabrać, bo przecież ciągle ja się nim zajmowałam, więc chciałam być zawsze z nimi – tłumaczy Luiza.

– Synek był bardzo wymagającym dzieckiem, praktycznie nic nie mogłam przy nim zrobić, więc byłam przyzwyczajona, że gotuję zupki tylko dla niego. Obiadów za często nie przygotowywałam, bo nie było sensu dla mnie samej. Jak mąż wracał w weekend, to przyznaję bez bicia, że nie byłam dobrą żoną. Nie gotowałam, bo miałam swoje przyzwyczajenia – dodaje.
Archiwum Prywatne
Gdy Luzie i Pawłowi urodził się drugi syn, jej partner postanowił zmienić pracę. Nadal jest kierowcą zawodowym, ale wraca do domu codziennie.

– Odkąd nie wyjeżdża za granicę, wszystko się zmieniło. Ja codziennie gotuję, zajmuję się domem. Mąż dużo mi pomaga i w pracach domowych, i przy dzieciach. Od kiedy jest na miejscu, doszliśmy do porozumienia i każdy się stara naprawić to, co partnerowi nie odpowiadało i do tej pory przełamujemy te swoje przyzwyczajenia, docieramy się – podsumowuje.

Inną perspektywę ma Kamila, która po czasie zauważyła, że jej mąż jest zmęczony nie tylko trasą, ale także nią samą i dzieckiem.

– W tygodniu dużo pracował i ja to rozumiałam, ale sama też pracowałam ciężko, ogarniając w pojedynkę i dom, i małe dziecko. On wracał do domu i oczekiwał odpoczynku. Ale odpoczynku od własnej rodziny. Godzinę pozajmował się synkiem i oddawał go mi – tłumaczy.

– Gdy na początku byliśmy razem, miałam wrażenie, że od trasy uciekał do mnie. Teraz, gdy przez jego brak zaangażowania kłóciliśmy się, a ja wymagałam od niego pomocy przy dziecku, on uciekał z domu w trasę. Wiedziałam, że wyjeżdża czasem wcześniej, żeby odpocząć od nas. Od własnej żony i dziecka! – tłumaczy mi rozżalona i jako jedyna prosi, by nie podawać jej prawdziwego imienia.

Taki mamy układ i jesteśmy świetnym małżeństwem

Rozmawiam także z Kariną, która mówi wprost, że od 26 lat układ, w którym jej mąż jest w trasie, po prostu działa. I chociaż początki bywały trudne, a jego nie ma na co dzień, to wie, że na swojego męża w trasie może liczyć bardziej, niż na innego partnera, którego miałaby "pod ręką" na co dzień.

– Jeszcze przed ślubem Paweł jeździł, więc wiedziałam, na co się piszę. Ten układ trwa już długo, nasi synowie mają 26 i 18 lat. Wiadomo że początki były bardzo trudne, najbardziej żal było mi właśnie dzieci. Najgorszy był ich płacz, gdy tata wyjeżdżał w trasę. Ale teraz mają świetny kontakt z ojcem. Traktują się jak kumple, a jeden syn poszedł nawet w zawodowe ślady męża – wyjaśnia.
Karina i PawełArchiwum Prywatne
Kluczowy nie jest jednak sam fakt rozłąki, a raczej to, jak mocno w życie domowe i rodzinne angażuje się partner, który już z trasy wrócił.

– Ja prowadzę własną działalność, więc całe dni mam wypełnione po brzegi. Wiadomo, że bardzo dużo spraw załatwiamy telefonicznie, ale zawsze mogę liczyć na wsparcie Pawła. Nigdy nie powiedział "rób co chcesz albo daj mi spokój". Myślę że wszystko można ogarnąć. To tylko kwestia organizacji – wyjaśnia.

– Po powrocie z trasy Paweł nie jest "królem domu". Zawsze ma coś do zrobienia, stara się nadgonić te parę dni, gdy nie było go w domu. Na chwilę obecną ten układ nam nie przeszkadza. Potrafimy się w nim odnaleźć. Nasze małżeństwo uważam za świetne – podsumowuje.

Nie czas rozłąki, a czas spotkań

Gdy na kobiecych forach poruszyłam temat życia z partnerem, który jeździ w trasy, sądziłam, że im dłuższa rozłąka, tym trudniejszy do utrzymania związek. Im dalej w życie rodzinne, tym więcej zmęczenia nieobecnością partnera.

Odezwały się do mnie jednak kobiety, które czuły się opuszczone, nawet jeśli ich chłopaka nie było w domu na dwie noce w tygodniu. Albo takie, które mimo kilkutygodniowej rozłąki uważają, że tworzą z mężem udaną rodzinę i zaangażowany związek.

Kamila mówi z żalem, że nigdy więcej nie związałaby się z mężczyzną, którego na co dzień nie ma w domu. Podejrzewa, że parter ma kogoś "na boku", a w trasie ukrycie tego to nie problem. "A jeśli nie ma żadnej kobiety, to tym gorzej". Pytam zaskoczona dlaczego.

– No bo nie ma do kogo uciekać, a i tak woli trasę i dodatkowe pieniądze od własnej rodziny? A ja od ludzi słucham, jakie mam szczęście, że mój facet taki zaradny, pracowity, że zapewnił mi życie na poziomie, o którym inne kobiety marzą – tłumaczy.
Archiwum Prywatne
Karina w rozmowie ze mną podkreśla niewybrednie, że swoje małżeństwo uważa za "świetne" i "od początku wiedziała, na co się pisze".

Luiza jest zadowolona, że jej mąż wreszcie na co dzień jest przy niej i dzieciach, ale zanim zrezygnował z pracy, nigdy nie prosiła go, by z niej odszedł. Każda decyzja była wspólna. Zdecydowali się na taki podział obowiązków w domu.

Inne dziewczyny, które odezwały się do mnie, podkreślają, że dzięki temu, że nie widzą swoich partnerów na co dzień, "nie mają szansy się nimi znudzić, a po powrocie cieszą się sobą jak nastolatkowie".

Niektóre wspominają o skokach w bok. Podejrzewają o nie swoich mężów albo same nie mają motywacji do wierności po takim czasie rozłąki. Nie ma jednej prawdy o "żonach tirowców".

Jest jednak jedna prawda o związkach. Każdy dobry opiera się na podejmowaniu wspólnych decyzji, zaufaniu, kompromisie i podziale obowiązków. I według moich rozmówczyń to przepis na udany związek, nawet jeśli partnera nie ma na co dzień obok nas.