Pokazała włosy na WhatsApp, ojciec ją zabił. Lekarka o zabójstwach honorowych i śmierci noworodków

Iza Orlicz
"Nie mogę się bać malarii, HIV, duru brzusznego, upału, braku klimatyzacji, innego jedzenia. Dla mojego wewnętrznego "ja” to byłaby tylko wymówka. Bardziej boję się sytuacji, w których gdzieś tam daleko nie mogę pomóc, bo brakuje personelu medycznego, leków, sprzętu. A najbardziej boję się tych niepotrzebnych śmierci, którym dałoby się łatwo zapobiec" - mówi dla Mamadu Beata Stecz-Niciak, lekarka ginekolożka.
Lekarka ginekolożka opowiada o wolontariacie w Jordanii i Tanzanii Archiwum prywatne


Rozmowa z Beatą Stecz-Niciak, lekarką ginekolożką, która w ramach współpracy z Polską Misją Medyczną wyjechała na wolontariat do Jordanii i Tanzanii.

Z Polską Misją Medyczną współpracuje pani od trzech lat. Skąd pomysł, by wyjechać na wolontariat?
Jeszcze w trakcie studiów brałam udział w praktykach medycznych na Bliskim Wschodzie. Wtedy pierwszy raz, "na żywo” zobaczyłam, jaka ta pomoc potrafi być różna w zależności od miejsca, w jakim się znajduję. Inne choroby, inny dostęp do opieki medycznej, inne sposoby leczenia i często tak bardzo odmienna pozycja kobiet.


Podoba mi się określenie, że lekarz to wolny zawód. Dla mnie "wolny” znaczy, że mogę wykonywać go wszędzie, na całym świecie, również w tych miejscach, gdzie medyków po prostu brakuje.

Chce pani dać szansę ludziom, którzy ze względu na miejsce urodzenia są skazani na trudniejsze życie?
Tak, bo na jedno, na co nie mamy wpływu, to miejsce, gdzie się urodzimy. A ono często decyduje o tym, czy nasze życie będzie walką o przetrwanie, czy zaznamy głodu, czy już w dzieciństwie stracimy rodziców, czy nawet będąc najlepszym uczniem w klasie i tak będziemy całe życie zbierać chrust.

Dlatego nie mogę się bać malarii, HIV, duru brzusznego, upału, braku klimatyzacji, innego jedzenia. Dla mojego wewnętrznego "ja” to byłaby tylko wymówka. Bardziej boję się sytuacji, w których tam, gdzieś daleko nie mogę pomóc, bo brakuje personelu medycznego, leków, sprzętu. A najbardziej boję się tych niepotrzebnych śmierci, którym dałoby się łatwo zapobiec.

W Jordanii brała pani udział w projekcie, który miał na celu polepszenie standardu życia lokalnej społeczności i syryjskich uchodźców w rejonie Zarqa.
Tak, znajduje się tam ośrodek zdrowia prowadzony przez wspaniałą kobietę –Suhad Bani Moustafa. We wszelkiego typu akcjach humanitarnych bardzo ważna jest współpraca z lokalną społecznością. Oni wiedzą, co jest najbardziej potrzebne i jak się poruszać w ich środowisku kulturowym.

Prowadziłam wykłady dla personelu medycznego, pracowałam w Poradni K, ale Polska Misja Medyczna w ramach swojej długoterminowej pomocy dla uchodźców zorganizowała też Mobile Clinic – samochód, a w nim podstawowe wyposażenie medyczne – leki, stetoskop, przenośne USG. Mobile Clinic wyruszał kilka razy w miesiącu w rejony pozbawione opieki medycznej.
Arabskie kobiety muszą dbać o "opinię"Archiwum prywatne
Jak wyglądała sytuacja w tych miejscach oddalonych od cywilizacji?
Pojechaliśmy np. do miasteczka Al-Mafraq. Szejk na kilka godzin udostępnił swoje biuro, które zostało przerobione na poradnię. Tłumy pacjentek. Wszystkie ubrane na czarno… czadory, nikaby. Przy każdej jej osobisty mahram (opiekun).

Wywiad zbierany przez naszego syryjskiego lekarza, potem ja badam, robię USG. I wiemy, czy ciąża jest wewnątrzmaciczna, żywa, czy dana pacjentka w najbliższym czasie nie będzie w stanie ostrego zagrożenia życia. Jeśli wszystko jest dobrze – mówię jej po arabsku: "Tak, jesteś w ciąży, to dziewczynka/chłopiec". Ciężarna się cieszy, zawsze widać to po oczach. Mahram też, zwłaszcza, jeśli dzieckiem jest chłopiec.

Gdzie jeszcze dotarła pani z Mobile Clinic?
Do obozów dla uchodźców. Jeden jest zaraz przy granicy z Syrią -Zaatari Camp, otwarty w 2012. To już nawet nie jest obóz, tylko trwała osada. Mieszka tam ponad 80 tysięcy ludzi. Mają 9 szkół, 2 szpitale. Mają też główną ulicę, szumnie nazwaną Polami Elizejskimi.

Wszystkie domy z blachy. Postawione jako tymczasowe, stały się jednak miejscem do życia. Miasto-obóz otoczone drutami, mają tam wstęp pracownicy misji humanitarnych po uzyskaniu specjalnych pozwoleń. Drugi rodzaj obozów dla uchodźców to obozy zupełnie dzikie. Porozrzucane po terenie namioty, a w nich – ludzie bez środków do życia.

Co było największym problemem dla Arabek, które spotkała pani w obozie?
Dla młodych dziewcząt walka o "opinię”. One marzą, by mieć kiedyś dziecko, jednak arabska kobieta, żeby mieć dziecko, musi mieć męża. Nie "chłopaka”, "partnera”, tylko męża. Bycie "panną z dzieckiem” nie jest w żadnej formie wkalkulowane w tamten świat.

By mieć męża, musi mieć dobrą opinię, to jej wiano. Dobra opinia to nie tylko dziewictwo do dnia ślubu, ale też dobre zdanie wszystkich sąsiadów na temat jej skromności. Pojawiły się media społecznościowe - whatsapp, Facebook i jeśli jakaś nastolatka wyśle chłopakowi swoje zdjęcie z odkrytymi włosami, w T-shircie, to jest wielki grzech.

To jest utrata nie tylko jej wiana, ale też honoru całej rodziny. W mieście Zarqa zdarzały się zabójstwa honorowe z powodu zdjęć z odkrytymi włosami, które nastolatki wysyłały przez WhatsApp. Po zabiciu nastolatki przez ojca lub brata honor całej rodziny jest "odzyskany”, sąsiedzi znowu patrzyli na nich z "uznaniem”, a siostry zabitej nastolatki miały znowu szansę na zamążpójście i posiadanie dzieci.

Wspominała pani, że odbywa się tam też swoisty "handel” kobietami?
Tak, bo dziewczęta syryjskie z obozów są łakomym kąskiem dla bogatych Saudyjczyków, którzy, zgodnie z Koranem, mogą się zaopiekować "dojrzałą płciowo” nastolatką i zabrać ją z obozu do Arabii Saudyjskiej.

Tzw. małżeństwo tymczasowe to akceptowalna forma zaopiekowania się dziewczynką, ”pomocy jej i jej rodzinie w biedzie”. Tymczasowość małżeństwa polega na tym, że dziewczynka jest odwożona do obozu, gdy się znudzi "mężowi”.
By posiadać dziecko, arabska kobieta musi mieć męża, nie partnera czy chłopakaArchiwum prywatne
Czy ryzyko wczesnego małżeństwa to największy problem wśród uchodźców syryjskich w Jordanii?
Syryjscy uchodźcy mają wiele problemów, ale ten zwyczaj wczesnego zawierania małżeństw odbierałam jako coś "z mojej działki”. To bardzo trudna kwestia, bo przez wielu ludzi w tradycyjnych, wiejskich okolicach wcale nie jest uznawany za problem. Do tego dochodzi ta konieczność "pilnowania” dziewczynek, żeby nie straciły "opinii”.

Same dziewczynki często chcą wcześnie wychodzić za mąż, bo tak zrobiły kiedyś ich mamy. Dziecko sięga po to „małżeństwo” jak po nową zabawkę, a potem przy porodzie woła na pomoc mamę, a nie męża. To jak walka z tradycją, religią i biedą w jednym.

Byłoby super, gdyby dzięki naszej pracy, edukacji opóźnić te małżeństwa chociaż o rok czy dwa. W tamtych rejonach opóźnić małżeństwo to w zasadzie to samo, co opóźnić macierzyństwo, czyli zmniejszyć ryzyko powikłań związanych z ciążą i porodem. W ten sposób udałoby się też wydłużyć edukację o ten rok czy dwa - może dałoby to szansę dziewczynce na zdobycie zawodu? A zdobycie zawodu dało możliwość na samodzielność finansową?

Czy udaje się uświadomić kobietom ich prawa?
Można uświadomić kobietom ich prawa, one nawet wiedzą, że je mają. One nawet wiedzą, że zgodnie z prawem syryjskim i jordańskim ślub poniżej 18-go roku życia jest nielegalny. Tradycja bierze jednak górę.

Teoretycznie dostęp do edukacji jest identyczny dla chłopców i dziewczynek. Studia? Też. W praktyce jednak, gdy na wieś wróci wyedukowana, z wyuczonym zawodem, młoda, ok. 24-letnia kobieta, to będzie miała problemy z wyjściem za mąż. Bo przecież zarabiać ma mąż i to wstyd, gdy zarabia kobieta. Takie trochę błędne koło.

A jak wygląda sytuacja kobiet w Tanzanii? To kolejny pani wolontariat w ramach Polskiej Misji Medycznej.
Życie spotkanych tam ludzi było jak droga w buszu, tuż za szpitalem w Nyangao. Wyboista, dużo zakrętów, pełna kurzu, a po ulewie zamieniona w rwący potok – można było być zmytym w każdej chwili.

To jedno z wielu miejsc na świecie, gdzie na skutek trudnej historii, głodu, trudnych warunków klimatycznych, problemów z dostępem do wody pitnej, edukacji, ochrony zdrowia takie przeciętne urodzone tam dziecko ma zdecydowanie gorszy start niż my tutaj w Polsce. A jeszcze gorzej ma, gdy urodzi się dziewczynką.

Pracowała pani w szpitalu?
Tak, z oddziałem położniczym i ginekologicznym. Parterowe budynki, wieloosobowe sale, nad każdym łóżkiem – moskitiera (to luksus!), jedna toaleta na cały oddział. Miesięcznie odbywa się tutaj około 200 porodów. Na te 200 porodów są 4 łóżka porodowe.

Jest jeden lekarz, który robi specjalizację z ginekologii i położnictwa, jeden bardzo mądry, doświadczony felczer oraz kilku ludzi przeszkolonych do zawodu – cokolwiek by to miało znaczyć. I jest Marijke, Holenderka, lekarka ze specjalizacją z medycyny tropikalnej, która z Nyangao uczyniła swoje miejsce do życia. Nie ma żadnego neonatologa ani anestezjologa. Tam przedefiniowałam moje wyobrażenie o "niedoborach personelu medycznego”.
Na całym świecie kobiety tak samo cieszą się z narodzin dzieckaArchiwum prywatne
Co jest największą bolączką tamtejszych ciężarnych i młodych mam?
Większość ciężarnych, która dociera do szpitala zgłasza się późno. Wynika to z dużej odległości od szpitala, braku dróg oraz braku własnego środka transportu. Samochód to luksus, głównym środkiem transportu są motorki.

Poza tym diagnostykę i leczenie najczęściej rozpoczyna… szaman. Ciężarne, jeśli mieszkają relatywnie blisko mogą być w trakcie ciąży pod opieką outreachu – rodzaj mobile clinic, która podjeżdża kilka razy w miesiącu w wyznaczone wcześniej miejsce w terenie.

Porody odbywają się w domu?
Tak, więc jeśli ciężarna przyjeżdża do szpitala, to najczęściej jest to stan nagły. W trakcie porodu w domu coś „nie szło”, więc na motorek i do Nyangao. Przez to jest zdecydowanie więcej sytuacji, że kobiety znajdują się stanie ostrego zagrożenia życia.

Codziennością było przedwczesne odklejenie łożyska, rzucawka i przyjazd do szpitala z powodu braku odczuwania ruchów dziecka. Najczęściej to znaczyło, że na pomoc dla dziecka jest już za późno. Bardzo częstym zjawiskiem jest anemia z niedoboru żelaza. Taka prawdziwa, kwalifikująca się do przetaczania krwi.

Gdy pierwszy raz zobaczyłam ciężarną z hemoglobiną 5g/dl, myślałam, że to jakiś wyjątek od reguły. To nie był wyjątek, tylko prawie codzienność. Wynika to z tego, że podstawowym pożywieniem tutejszej ludności jest ugali, w skład którego wchodzi: kukurydza, sól, woda. I na tym koniec. Można do tego dodać jakieś roślinki i w wersji "na bogato” - mięso.
W Tanzanii przez ubogą dietę wiele kobiet w ciąży ma taki niedobór żelaza, że kwalifikuje się do przetaczania krwiArchiwum prywatne
Z tego, co pani opowiada, do lekarza trafiają kobiety z konkretnym zdrowotnym problemem, a co z profilaktyką?
Brak, nie istnieją tam badania cytologiczne, ani zwyczaj przychodzenia na badanie zdrowej pacjentki. Jest problem – jest wizyta w szpitalu. I to musi być duży problem, taki, z którym nie poradził sobie szaman.

Czy umieralność dzieci jest duża?
Kobieta w Tanzanii urodzi często pięcioro dzieci, żeby dwoje, troje przeżyło. Pamiętam, że na NICU (rodzaj intensywnej opieki noworodków) prawie codziennie umierało dziecko. Pamiętam Sofiję, młodą matkę i śmierć jej małego synka.

Jej kamienną twarz, gdy wydawał ostatnie oddechy, a ona nie była wstanie się ruszyć. Jej rozpacz, gdy dziecko zmarło i pamiętam, że kolejnego dnia wciąż leżała na podłodze. Kobiety mogą się różnić kolorem skóry i zasobnością portfela, ale radość z narodzin dziecka i rozpacz, gdy ono umiera jest taka sama na całym świecie.

A jak kobiety radzą sobie na co dzień? Co stanowi dla nich największą pomoc?
W Tanzanii człowiek nie istnieje jako jednostka. Jest zawsze częścią rodziny, plemienia. Pacjentkami szpitala w Nyangao były głównie kobiety z plemienia Makonde i Mwera. Jeśli członek rodziny jest w szpitalu – pod szpitalem zawsze mieszka rodzina. Ona zapewnia wyżywienie (w szpitalu nie ma posiłków) i poczucie bezpieczeństwa.

Największa pomoc, jaką dajemy? Chyba… taka zwykła edukacja. Żeby pierwszym wyborem w poszukiwaniu pomocy medycznej był szpital, a nie szaman, żeby dieta była bogata w żelazo, żeby zawsze gotować wodę i mleko przed wypiciem, żeby zwiększyć wiedzę o planowaniu rodziny i profilaktyce chorób przenoszonych drogą płciową.

Czy planuje pani pojechać na kolejną misję?
Oczywiście, misja to miejsce, w której walutą nie są pieniądze. Walutą jest możliwość wejścia do innego świata i próba zrozumienia ludzi żyjących w innej rzeczywistości. Daję tam moją wiedzę. A zyskuję wiarę w to, że nawet w odległych zakątkach świata ludzi więcej nas łączy niż dzieli.