"To nie siusiaczek, to penis". Sytuacja z galerii handlowej to ważna lekcja

Magdalena Konczal
Dzieci nie raz pokazywały, że swoją prostotą i szczerością są w stanie uczyć nas świata. Bardzo często robią to nieświadomie. Sama byłam ostatnio świadkiem sytuacji, którą określić można jako skondensowaną lekcję edukacji cielesnej – zmieściła się ona bowiem w jednym zdaniu.
Dziecko w publicznej toalecie powiedziało: "To nie siusiaczek, to penis" fot. naTemat

Krótka lekcja w jednym zdaniu

Usłyszana przeze mnie rozmowa miała miejsce w damskiej toalecie w centrum handlowym. Zauważyłam, że kobieta wchodzi do łazienki z małym, może cztero- czy pięcioletnim chłopcem. Dziecko było wygadane i naprawdę rezolutne, buzia mu się nie zamykała.
Szybko zorientowałam się, że kobieta, która przyszła z chłopcem nie jest jego mamą, ale ciocią lub opiekunką. Być może pierwszy raz została z dzieckiem dłużej sama, bo co chwilę pytała je, czy niczego nie potrzebuje i oferowała pomoc. Weszła także razem z nim do toalety i... wtedy się zaczęło.


Słychać było, że kobieta pyta się dziecka, czy mu pomóc. Na wszystkie troskliwe pytania maluch odpowiadał przecząco. Wreszcie padła ta dobrze przeze mnie zapamiętana wymiana zdań. Nadopiekuńcza niania czy ciocia powiedziała do chłopca: "Trzymaj siusiaczka tak, żeby nie obsikać klozetu", na co zdziwiony chłopiec odpowiedział: "Ale to nie jest siusiaczek, tylko penis".

Rozmowa o narządach płciowych

Ten mały chłopiec jednym, prostym zdaniem dał mi naprawdę dużo do myślenia. Nam, dorosłym często wydaje się, że dzieci potrzebują specjalnych słów, które będą w stanie zrozumieć. Ukrywamy przed najmłodszymi pewne fakty. O zwyczajnych i naturalnych rzeczach nie potrafimy przy dziecku mówić wprost – często szukamy opisowych i łagodniejszych stwierdzeń.

Tymczasem dzieci udowadniają nam, że w wielu przypadkach wcale nie musimy dwoić się i troić, by znaleźć odpowiedni zamiennik. Problem nazewnictwa narządów płciowych u dziewczynek i chłopców wciąż jest niezwykle aktualny.

Muszelka, brzoskwinka czy sikorka – często takimi określeniami nazywamy żeński narząd rozrodczy, gdy rozmawiamy o nim z dziewczynkami. W tym przypadku problemem jest to, że w języku brakuje odpowiednich, neutralnych określeń. Cipka? Wciąż uważa się ją za zbyt wulgarną. Wulwa? Dość trudne słowo. Srom? Negatywna etymologia wyrazu.

Z chłopcami jest nieco łatwiej. Większość rodziców czy opiekunów mówi po prostu: "siusiak". Ale czy faktycznie – tak jak to zasugerował czteroletni chłopiec – nie lepiej byłoby, gdybyśmy od razu wprowadzali "dorosłą" terminologię. Czy nie jest trochę tak, że jeśli nie nauczymy dziecka poprawnego nazywania swoich narządów płciowych, to on sam nigdy się tego nie nauczy?

I może skończyć się to tak, że dorosły mężczyzna, będąc u lekarza, wciąż swojego penisa będzie określał siusiakiem. Poza tym, nazywając narządy płciowe "opisowo" (np. porównując je do owoców czy zwierząt: brzoskwinka lub ptaszek) stwarzamy wrażenie, jakby była to część ciała, o której lepiej nie mówić.

Czy naprawdę chcemy, by nasze dzieci wychowywały się w przekonaniu, że ich narządy płciowe są wstydliwe?

Nie wiem, jaką minę miała opiekunka czy ciocia chłopca, gdy usłyszała: "Ale to nie jest siusiaczek, tylko penis", ale podejrzewam, że nietęgą. Może zakłopotała ją prostota myśli dziecka, który najprawdopodobniej w domu zawsze słyszał, że ma penisa, a nie "siusiaczka"? A może zwyczajnie zmieszało ją to określenie? Bo przecież łatwiej powiedzieć siusiaczek, banan czy ptaszek. Ale czy na pewno lepiej?

Myślę, że to jedno zdanie, które zdziwiony chłopiec wypowiedział w toalecie, jest dla nas wszystkich mądrą odpowiedzią na to pytanie.