Decluttering po polsku. Kiedyś była bałaganiarą, dzisiaj uczy, jak uporządkować sobie życie

Karolina Pałys
Na rynku jest sporo książek, z których dowiesz się, jak perfekcyjnie odkurzyć każdy zakamarek mieszkania, albo jak oczyścić przestrzeń z niepotrzebnych szpargałów jednocześnie, dziękując każdej skarpetce z osobna za jej posługę. Jest też jedna, która bez ogródek, już z okładki obwieszcza, że porządek sam się nie zrobi. I właśnie tę powinniście wybrać.
Agnieszka Witkowska tłumaczy, czy mjest decluttering Fot. materiały prasowe
Agnieszka Witkowska, autorka książki “Sprzątanie bez magii” zawodowo zajmuje się declutteringiem, lub, mówiąc bardziej potocznie, “odgraca” przestrzenie swoich klientów. Jeśli więc w tej chwili łypiecie okiem na nogawkę spodni wystającą z niedomykającej się szafy, być może potrzebujecie jej pomocy.

Być może jednak potrzebujecie jedynie motywacji żeby po prostu zabrać się za porządki. W tym charakterze opowieść Agnieszki, której jeszcze do niedawna do pedantki było bardzo daleko, działa jak złoto.

Jeszcze lepiej sprawdzają się jej metody, dzięki którym krok po kroku odgracicie, wyczyścicie i uporządkujecie każdą przestrzeń w domu. W rozmowie z naTemat Agnieszka zdradza kilka swoich sekretów. Tłumaczy też czym właściwie decluttering różni się od poczciwego sprzątania (nie mówcie, że nie chcieliście o to zapytać na samym początku).


Czy zdarza się, że bliscy bałaganiarzy zwracają się do pani z prośbą o “interwencję”?

Tak. Wtedy odmawiam wykonania usługi. Declutteringu nie da się przeprowadzić wbrew czyjejś woli, na siłę. To nie jest tylko sprzątanie ani tylko czyszczenie. Jeśli ktoś chce zamówić komuś w prezencie usługi mojej firmy sprzątającej - proszę bardzo, chętnie podejmiemy się takiego zadania.

Jeśli jednak ktoś nie jest przekonany, że ma za dużo rzeczy, nie jest świadomy, że podejmuje niewłaściwe decyzje zakupowe i po prostu nie chce żadnej pomocy - nic nie zdziałamy.

Nie można komuś podkradać rzeczy i systematycznie wyrzucać, albo porządkować po kryjomu. W tym tkwi różnica pomiędzy declutteringiem, a sprzataniem. Declutteringu nie da się przeprowadzić bez współpracy.
Fot. materiały prasowe
Czyli rodziny “bałaganiarzy” odsyła pani z kwitkiem?[/b]

Nie. Rozmawiamy i wspólnie zastanawiamy się nad znalezieniem sposobu, żeby ta osoba zainteresowała się moją usługą. Jeśli uda się do niej dotrzeć - działamy. Zdarza się, że finalnie porządki robimy we trójkę.

Wyobrażam sobie, że z pani usług korzystają osoby, dość zamożne, które mogą pozwolić sobie, żeby mieć dużo rzeczy i jednocześnie dużo miejsca, żeby te rzeczy “poupychać”. Czy łatwo jest je namówić, żeby kupowały mniej?

Zasobność portfela nie ma tu aż takiego znaczenia. Osoby, z którymi pracuję przeżyły już ”rzeczozmęczenie”, są świadome, że mają za dużo rzeczy i chcą się ich pozbyć.

Nie walczę więc z oporem, częściej zdarza się, że muszę czuwać, aby mój klient nie popadł w gigantyczne wyrzuty sumienia, że się czegoś pozbywa. Albo na odwrót: żeby w tej złości na bałagan nie powyrzucał czegoś, co potem może się przydać. Na tym również polega moja rola: zachować rzeczy, które są naprawdę potrzebne i zorganizować im miejsce.

Ale decluttering, którym pani się zajmuje, jest wciąż raczej usługą ekskluzywną.

Tak, decluttering może kojarzyć się z półką premium, ale z roku na rok staje się też coraz bardziej dostępny. Kiedyś korzystanie z usług firmy sprzątającej było czymś rzadko spotykanym, dzisiaj nie jest niczym niezwykłym. Podobnie jest z declutteringiem, czyli pomocą z pozbywaniem się rzeczy i organizacją przestrzeni.

W książce nie ukrywa pani, że nie zawsze była wzorem do naśladowania jeśli chodzi o utrzymywanie porządku. Metamorfozę przeszła pani w dość drastycznych okolicznościach: pożar sąsiedniego mieszkania sprawił, że strażacy musieli zalać również panią. Chichot losu?

Tak, decyzja w pewnym sensie została podjęta za mnie. To wydarzenie sprawiło jednak, że dzisiaj doskonale rozumiem moich klientów. Widząc niezamykające się szafy, szafki szuflady dokładnie wiem, jak do tego doszło. Też tam byłam! Moja przestrzeń wyglądała dokładnie tak samo.

Nie jest mi również obcy stan umysłu, w którym zgłaszają się do mnie klienci. Znam to zmęczenie nadmiarem, wiem, jakie uczucia im towarzyszą.

Ja sama na widok bałaganu po zalaniu stwierdziłam, że zamawiam kontener i wyrzucam wszystko, jak leci. Problem w tym, że po jakimś czasie pewnie znów zaczęłabym gromadzić rzeczy. Pominęłabym moment zastanowienia się, co jest mi potrzebne, niezbędne, na co chcę poświęcić swoją energię, a co tej energii nie jest warte.

Co sprawiło, że kontener jednak nie podjechał pod mieszkanie?

To była kwestia okoliczności, w których to wszystko się działo. W grę wchodziły tu naprawdę duże emocje. Do tego doszły jeszcze rzeczy, które działy się w tle: miałam fajną pracę, ale nie wszystkie relacje w moim życiu były satysfakcjonujące. Do tego mieszkałam w mieszkaniu, w którym nie mogłam nic zmienić, bo nie było moje.

Kiedy więc decydowałam, które rzeczy zostawić, a które wyrzucić, podejmowałam jednocześnie sporo ważnych życiowych decyzji: rzuciłam pracę, sprzedałam swoją część mieszkania, zainwestowałam w swoje własne.

Zdarza się, że moi klienci też potrzebują takiego czułego kopniaka - bodźca do podjęcia ważnych życiowych decyzji. Często zgłaszają się do mnie kobiety po rozwodach, które szukają: oczyszczenia: zaczynają więc od przedmiotów, od czegoś namacalnego. Kiedy już nauczą się, co jest im potrzebne, a co nie, przenoszą tę decyzyjność na relacje: jednego dnia decydują, który sweter oddać, a drugiego, z których toksycznych relacji zrezygnować. Ja przećwiczyłam dokładnie ten sam schemat.

Zaskoczyło panią, że takie manualne czynności, jak sprzątanie, mogą mieć tak duże przełożenie na decyzje podejmowane w życiu?

Tak. Kiedy sama przechodziłam przez ten proces nie miałam pojęcia o declutteringu, o tym jak stosowanie zasad minimalizmu w przestrzeni może przełożyć się na życie. Dopiero później, po czasie, zaczęłam łączyć kropki.

Dzisiaj, podczas odgracania, cały czas rozmawiam z klientami - nie tylko o sprzątaniu. Często, gdy opowiadają mi swoje historie, widzę schematy - zaczynam rozumieć, dlaczego zdecydowali się zrobić porządek. Powodem rzadko jest jedynie bałagan w szafach.

Ale ten bałagan jakoś dziwnie sam powstaje. Jaka jest najczęstsza wymówka pani klientów?

Jest ich mnóstwo, na czele z: “To mi sie jeszcze przyda” - bardzo wygodna, bo nie określamy ani kiedy, ani po co ma się nam przydać owe coś. Często mam do czynienia ze zrzucaniem winy na kogoś innego: “Ja to bym się chętnie tym zajęła, ale inni ciągle coś przynoszą, a poza tym mój mąż jest strasznym chomikiem”.

W książce zachęcam, aby zastanowić się, jaki jest rzeczywisty cel posiadania każdej z rzeczy. Ta świadomość z czasem przeniesie się na decyzje zakupowe, bo kiedy już uporządkujemy przestrzeń, włożymy w to dużo wysiłku, będziemy chcieli jak najdłużej utrzymać ten efekt.
Fot. materiały prasowe
To praktyczne podejście wyróżnia pani książkę. Ale istnieją też inne szkoły. Można na przykład pytać, czy dana rzecz wywołuje u mnie radość…

Jestem praktykiem. Widzę, jak ciężko moim klientom przychodzi podejmowanie decyzji jedynie w oparciu o logiczny argument: przyda się / nie przyda się. Gdybym jeszcze kazała im się z daną rzeczą pożegnać, przytulić ją, coś do niej poczuć, chcąc nie chcąc musiałbym nadać jej cechy ludzkie. To nie ułatwiłoby “pożegnania”. Mimo wszystko łatwiej rozstać nam się z rzeczą niż wyrzucić na śmietnik “przyjaciela”.

Czyli gdybyśmy zatytułowali wywiad z panią: “Polska Marie Kondo uwolni cię od nadmiaru rzeczy” rozumiem, że pisałaby pani sprostowanie?

Nie, skąd. Życzę sobie takiej kariery, jak Marie Kondo. Faktycznie jednak nie jest to moja metoda. Wydaje mi się, że kulturowo nie jesteśmy na nią gotowi. Większość moich klientów ma książkę Marie Kondo, zna ją. Ja też bardzo szanuję zwłaszcza ogrom pracy, jaki trzeba było włożyć w jej przygotowanie. Szanuję również każdą metodę, która przynosi pożądane przez daną osobę efekty.

Ja opisuję na przykład metodę pod tytułem: “Wyprowadź się”. Sama ją przetestowałam, wiem jak działa. Ale masa moich klientów przez nią nie przebrnie. Wtedy szukamy innej drogi.

Na przykład “sprzątanie przed śmiercią” (po szwedzku: Döstädning)?

Klienci rzeczywiście bywają mocno zdziwieni. Jeśli jednak mają już za sobą doświadczenie porządkowania mieszkania po śmierci kogoś bliskiego, to dokładnie wiedzą, jak tę metodę zastosować. Przypominają sobie, jak wielkim obciążeniem - zarówno emocjonalnym, jak i czysto fizycznym - był ogrom rzeczy, jakie zostały, na przykład, po rodzicach.

To bardzo, bardzo mocna metoda. Nie trzymam jej jednak, jak jakiegoś asa w rękawie, kiedy nic już nie działa. W pewnym momencie temat śmierci kogoś bliskiego często wypływa w rozmowie. Klienci sami zaczynają inaczej interpretować swoje wymówki typu: “Przyda mi się” albo: “Ale to będzie dla córki”.

Jakie pomieszczenia są najbardziej problematyczne z declutteringowego punktu widzenia?

Z reguły najbardziej zagracone są piwnice i strychy, czyli miejsca, w których można chować rzeczy. Przestrzenie mają jednak to do siebie, że nie są z gumy. W pewnym momencie auto przestaje mieścić się w garażu, a wejście na strych po ozdoby świąteczne staje się wyprawą w nieznane - wtedy mamy problem.

Jeśli chodzi o kwestie użytkowe - tu najczęściej mamy problem z szafami i kuchnią. Trzecie w kolejności poziomu zagracenia są pokoje dziecięce.
Fot. materiały prasowe
Czy jest więc prosta recepta na porządek w kuchni? Może pani polecić jakiś “myk”, który zawsze działa?

Kuchnie, tak jak szafy z resztą, wymagają przede wszystkim wygospodarowania dedykowanych miejsc dla rzeczy. Wystarczy ustalić, co w danej szufladzie ma się znajdować.

Jeśli podzielimy przestrzeń za pomocą wkładów czy specjalnych organizerów, przyporządkujemy rzeczom ich stałe, ale jednocześnie intuicyjne miejsca i będziemy je konsekwentnie tam okładać, utrzymamy porządek - ta zasada działa zarówno w przypadku szuflad w kuchni, jak i szaf w garderobie.

Nareszcie wiemy nie tylko, co gdzie mamy, ale też gdzie daną rzecz odłożyć - koniec z upychaniem rzeczy gdzie popadnie, byle tylko szuflada nam się domknęła [śmiech].

Ale… skąd będziemy wiedzieć, gdzie jest miejsce danej rzeczy, jeśli do tej pory rzucaliśmy ją w kąt?

Etykiety. To kolejny czynnik “wow”. Otwieramy szafkę i wcale nie musimy się domyślać, co gdzie jest, albo wyjmować opakowań, żeby przyjrzeć się zawartości. Wystarczy, że podpiszemy pojemniki. Dodatkowy plus jest taki, że domownicy przestają pytać: “A gdzie jest ryż? A makaron?” [śmiech]. Wszystko widać.

Etykiety genialnie sprawdzą się też w pokojach dzieci, bo pozwalają samodzielnie utrzymać porządek.

Uporządkowanie przestrzeni to jedno, trzeba ją potem jeszcze posprzątać. Ma pani jakiś magiczny sposób, aby niedoczyszczane latami miejsca nagle zaczęły błyszczeć jak w reklamach?

Moja społeczność śmieje się, że powinnam zostać twarzą marki, produkującej ocet [śmiech]. Ocet i soda oczyszczona to bohaterowie większości moich opisów sprzątania - czy to kuchni, czy łazienki. Sprawdzą się też podczas pozbywania się przykrych zapachów z lodówek i z szaf.

Lubię naturalne metody, które nie wymagają kupowania specjalnych ścierek i płynów dedykowanych poszczególnym czynnościom. Takimi akcesoriami też można się zagracić. Podstawą zawsze jest systematyczność: sprzątać trzeba regularnie, a to czy płytę ceramiczną doczyścimy magicznym płynem, czy wodą z octem nie ma dużego znaczenia.

Artykuł powstał we współpracy z RBC International