Sprawdzanie obecności jest bez sensu? Argumenty anglisty powinny trafić do MEN
Żeby dostać promocję do następnej klasy, trzeba mieć minimum 51 proc. obecności na lekcjach. Jeśli absencji jest tyle samo – lub więcej – co obecności, uczeń na ogół ma problem. Niezależnie od tego, ile posiadł wiedzy i umiejętności, niezależnie od tego, czy podczas opuszczonych godzin lekcyjnych brał udział w budowaniu promu kosmicznego, czy po prostu spał. – Jaki sens ma rozliczanie ucznia z obecności, skoro i tak musi zaliczyć materiał? – pyta Krystian Ostrowski, nauczyciel języka angielskiego.

Jego zdaniem proces nauczania zachodzi tylko w sytuacji woli ucznia, w sprzyjających warunkach, gdy w organizmie produkowana jest dopamina i endorfiny. Tylko wtedy powstają w mózgu nowe połączenia nerwowe będące skutkiem uczenia się. Warunkiem ich powstania nie jest obecność na lekcji.
– Jaki sens ma rozliczanie ucznia z obecności, skoro i tak musi zaliczyć materiał, który może przyswoić w domu lub gdziekolwiek. No, ja się pytam – po co ma na te lekcje chodzić? Dla frekwencji, dla wzorowego zachowania i paska, które są potrzebne w życiu jak kaloryfer na pustyni? – pyta Ostrowski.
Fałszywie uspokojeni rodzice
Odpowiedź jest właściwie prosta – obecność potrzebna jest rodzicom, którzy dysponując wiedzą o wzorowej frekwencji, mają poczucie, że ich dziecko wywiązuje się ze swoich edukacyjnych obowiązków, będąc jednocześnie pod pedagogiczną kontrolą. Ewentualnie może służyć uczniowi, który wyjątkowo nie radzi sobie z nauką, ale pomoże sobie, wysuwając 100 proc. obecności jako argumentu przy wystawianiu ocen.
15 minut to spóźnienie, 16 – nieobecność
Opisuje przy tym proceder, który znany jest chyba w każdej szkole – uczniowską walkę o wpisanie spóźnienia zamiast nieobecności. 15 minut to jeszcze spóźnienie, 16 – już nieobecność.
– 'Nie mogę powiedzieć pani 'dzień dobry' i zapytać, jak się pani czuje, bo za moment moje spóźnienie zamieni się w nieobecność i tata dostanie szału...' – rzuca uczeń do sympatycznej pani szatniarki lecąc na lekcję.To nic, że paradoksalnie niczego z tej lekcji nie wyniesie, bo nawet nie zainteresuje się tematem. Ważne, że dziennik pokaże rodzicom, że fizycznie był obecny – pisze.
W tym czasie uczyć mógłby się gdziekolwiek. Nie każdy nauczyciel jest wspaniale przekazującym wiedzę pedagogiem. Często bywa tak, że podczas nudnej lekcji uczniowie wysyłają sobie liściki, myślą o obejrzanym poprzedniego wieczoru filmie, rysują w zeszytach. Być może więcej nauczyliby się wtedy, kiedy nie czuliby, że ich obowiązek edukacyjny został spełniony, bo przecież w końcu spędzili w szkole tych 7 godzin.
– 'Nie chodzę na fizykę w szkole, bo sam więcej zrobię w domu' - słyszę czasem od uczniów. A co, gdyby znieść sprawdzanie obecności? Czyż na świetne lekcje z ciekawymi nauczycielami, od których można się wiele nauczyć, uczniowie nie biegliby z radością, chęcią i uśmiechem, bez względu na dziennik? Może szkoła nie tylko stałaby się bardziej przyjazna, ale jednocześnie byłby to sposób na weryfikację nauczycieli? – pyta Ostrowski.
Na razie jednak zgodnie z § 17 Rozporządzenia Ministra Edukacji Narodowej z dnia 30 kwietnia 2007 r. w sprawie warunków i sposobu oceniania, klasyfikowania i promowania uczniów i słuchaczy oraz przeprowadzania sprawdzianów i egzaminów w szkołach publicznych (DzU z 2007 r. nr 83, poz. 562 ze zm.) uczeń może nie być klasyfikowany z jednego, kilku albo wszystkich zajęć edukacyjnych, jeżeli brak jest podstaw do ustalenia śródrocznej lub rocznej (semestralnej) oceny klasyfikacyjnej z powodu nieobecności ucznia na zajęciach edukacyjnych przekraczającej połowę czasu przeznaczonego na te zajęcia w szkolnym planie nauczania.
Może cię zainteresować także: "Hodujemy imbecyli i leni". List do nauczyciela Krystiana Ostrowskiego wywołał skrajne opinie