Te słowa nauczycielki bolą, ale warto je usłyszeć, by przejrzeć na oczy. "Poznajcie jego prawdę"
"Wasze dziecko nie powie Wam, że po raz siódmy zapomniało pracy domowej. Powie Wam, że pani zadała to po dzwonku, za późno, za cicho. Że mówiła, że to nieobowiązkowe. Nie powie Wam, że napisało sprawdzian na dwóję, bo wszedł dodatek do nowej gry na konsolę. Bo grało na telefonie do pierwszej w nocy" - pisze nauczycielka w otwartym liście do rodziców. Choć napisała prawdę, ściągnęła na siebie falę krytyki i udowodniła, jak kiepsko rozumiemy własne dzieci.

Cała treść listu ukazała się na otwartej grupie na Facebooku Szkoła Minimalna. Cytujemy go za zgodą pani Oli.
"Nie powie, że na angielskim nie uważa, bo w ostatniej lekcji śmieje się z kolegami, że anglistka jest stara i przez tydzień chodzi w tym samym swetrze. Powie, że lekcje są nudne, a pani nie umie tłumaczyć" - kontynuuje nauczycielka, a w następnym zdaniu podkreśla, że nie twierdzi, że dzieci kłamią.
Jak zatem rozumieć jej słowa? Pani Ola tłumaczy, że dzieci mówią takie rzeczy rodzicom, by ich nie zawieść. Bo nie potrafią przyznać się do błędu z obawy przed reakcją rodziców. "Wasze dziecko Was kocha i — jak my wszyscy — z miłości popełnia błędy. Bo potrzebuje Waszej akceptacji, bo boi się Was rozczarować, bo nie chce być przyczyną Waszego problemu, zmartwienia, złości" - czytamy w liście.
Wielu rodziców odebrało to jako oskarżenie – że są zbyt wymagający, że nie mają empatii, nie znają własnych dzieci i przez to ich dzieci kłamią i manipulują. Tymczasem nauczycielka pisze jasno: skonfrontujcie opinię czy relację dziecka z opinią i relacją nauczyciela. Wtedy dowiecie się prawdy. Bo nie wszystkie dzieci w ten sposób chronią się przed konsekwencjami (czasem faktycznie nauczyciel zada coś po dzwonku itd.), ale i nie każdy nauczyciel popełnia błędy, o których opowiadają dzieci.
I tu zaczynają się schody. Z komentarzy pod listem wynika, że rodzice potrzebują prostego wniosku, odpowiedzi na pytanie, komu można ufać. Pojawia się masa opinii, że rodzice wierzą, że dziecko mówi, jak jest. Że ich dzieci nie kłamią, nie manipulują. Jasne, że nie! Tu przecież nie chodzi o kłamstwa i manipulacje z premedytacją!
Chodzi o rozumienie, że czasem rzeczywistość jest inna, niż nam się wydaje i to dotyczy wszystkich – i dzieci, i nauczycieli.
Czasem młodym ludziom trudno jest konstruktywnie wyrazić złość na nauczyciela za postawienie dwójki, strach przed kolejnym testem, obawy przed pójściem na lekcje, bo nie do końca rozumieją materiał. To wszystko przeradza się w niechęć i może powodować, że rodzicom – których żadne dziecko nie chce zawieść ani zmartwić – przedstawiają to jako "winę nauczyciela" mniej lub bardziej świadomie.
Nie ma w tym nic skomplikowanego. Ile razy nam, dorosłym zdarza się źle zinterpretować wydarzenia? Coś dopowiedzieć, coś przeoczyć? Chodzi tylko o to, żeby to wiedzieć, rozumieć i odbierać jako komunikat: "jest problem", a nie do razu stawiać tezę, że dziecko kłamie, bo jest leniem i ma złe intencje, lub nauczycielka jak do kitu.
Mój syn po strajku nauczycieli w przedszkolu miał kłopot z powrotem do przedszkola. Był płacz i rozpacz co rano, zupełnie jakby nigdy nie było adaptacji. Używał różnych argumentów, by nie iść do przedszkola. Pewnego dnia powiedział mi, że pani na niego mówi, że jest beksą i mazgajem i dlatego on nie lubi tam zostawać...
Gdybym dała wiarę na sto procent jego słowom, poszłabym do pani z pretensjami. Aby dowiedzieć się, jak było, zagadałam do pani, co tu zrobić, żeby Witek przestał płakać i powiedziałam, że syn powiedział mi, że ktoś na niego mówi beksa i mazgaj. Wtedy pani wyjaśniła mi, że dbają, by nikt nikogo nie obrażał w grupie, że takie słowa nie padły, a on może je znać z popularnej piosenki okrzykniętej "hymnem przedszkolaków".
Mój syn nie skłamał. Dzieci i pani śpiewali tę piosenkę razem (niestety) i moje dziecko wydedukowało, że skoro płacze w przedszkolu to pani tak o nim myśli – że jest beksą i mazgajem. Wers ten leci tak: "kto jest beksą i mazgajem, ten się do nas nie nadaje".
Witek ma tylko 4,5 roku, ale to podobny mechanizm do tego, o czym pisze pani Ola. Dzieci mogą mieć potrzebę zwalania na nauczyciela winy za ich złe samopoczucie, bo nie radzą sobie ze swoimi emocjami. Kiedy są młodsze, robią to zazwyczaj mniej świadomie niż nastolatki, jednak nie oznacza to, że koloryzującym nastolatkom należy się nagana. Im należy się zrozumienie.
"Dziecko raz mówi prawdę, a raz koloryzuje. Raz go boli brzuch, a raz symuluje. To normalne, bo stara się bezpiecznie 'ustawić' pomiędzy oczekiwaniami. Każdy z nas tak robi, więc dlaczego rwać włosy, że dziecko też. I to nie jest problem.
Problemem jest, gdy dorosły uważa, że ma dziecko idealne, które tylko mówi prawdę. I to złudzenie wynikające z nadmiaru identyfikacji, który u dorosłego skutkuje osobistym potraktowaniem takich lub innych zarzutów pod adresem dziecka. To nie dziecko jest problemem, lecz zaślepienie rodzica" - brzmi jeden z komentarzy pod tekstem.
Rolą rodziców i nauczycieli jest to, by wchodzili w buty swoich dzieci. Oczywiście, że wszystko, co mówią do nas dzieci, powinniśmy traktować poważnie, jednak nie zawsze dosłownie. O tym jest list pani Oli. "Zanim stworzycie obraz człowieka, porozmawiajcie z nim. Poznajcie jego prawdę" - apeluje nauczycielka. Możliwe, że dzięki temu "odpadnie" wam połowa konfliktów ze szkołą, a i dostrzeżecie prawdziwe problemy własnych dzieci.
Może cię zainteresować: "Pozwalam córce nie odrabiać lekcji. To wielka bzdura". Legalne "pały" to już zjawisko