"Mam za krótkie palce i nic nie mogę wyczuć". Kobieta przerwała milczenie po śmierci swojej córki w szpitalu

Alicja Cembrowska
– 22 stycznia tego roku przyjechałam na oddział ginekologiczny do Szpitala Specjalistycznego w Jędrzejowie. Byłam wówczas w 39 tygodniu i 1 dniu ciąży. Mimo że akcja porodowa się rozpoczęła – odczuwałam bóle i skurcze – nie byłam w stanie urodzić siłami natury – tak zaczyna się historia pani Amandy, której dziecko zmarło we wspomnianym szpitalu, z powodu jak twierdzi kobieta, opóźnienia decyzji o cesarskim cięciu.
Do tragedii doszło 22 stycznia w szpitalu w Jędrzejowie – pani Amanda twierdzi, że jej dziecko zmarło przez zaniedbania personelu Fot. 123rf.com
"Lekarze dopuścili się zaniedbań"
Po dwóch miesiącach od tragedii kobieta zdecydowała się opowiedzieć, co wydarzyło się w szpitalu w Jędrzejowie (woj. świętokrzyskie). Swoją historię opisała w wiadomości do redakcji Echo Dnia. Personelowi zarzuca niedopełnienie obowiązków, co doprowadziło do śmierci zdrowej córki.

Pomimo tego, że kobieta miała skurcze i odczuwała ból, dyżurujący akurat lekarz zwlekał z decyzją o cesarskim cięciu. Lekarz, który prowadził ciążę, dotarł do szpitala dopiero po 3 godzinach od rozpoczęcia akcji porodowej. Gdy podjął decyzję o cesarce, było już za późno. Dziecko zmarło w łonie kobiety. Chociaż sprawą zajęła się Prokuratura Okręgowa w Kielcach, pani Amanda postanowiła dokładniej opowiedzieć, co się wydarzyło 22 stycznia.


Uważa, że jedyne, co mogą teraz z mężem zrobić dla córki, to "dążyć do sprawiedliwości i ostrzec inne kobiety, by uniknęły takiej tragedii". Inga byłaby pierwszym dzieckiem małżeństwa. Upragnionym i wyczekiwanym, jak podkreśla pani Amanda.

Kobieta dodaje, że od 6-tygodnia na badania chodziła prywatnie, ciąża przebiegała bez komplikacji i już nie mogli doczekać się z mężem, aż przywitają na świecie swoje dziecko. Gdy poczuła bóle i trafiła do szpitala, zmierzono jej miednicę, a położne stwierdziły, że z porodem naturalnym mogą być trudności.

Personel uspokajał, że wszystko jest dobrze
– Po godzinie 19:00 zostałam podłączona do aparatu KTG, po upływie 30 minut położne zaczęły sygnalizować lekarzowi dyżurnemu, że KTG się nie spełnia. Lekarz kazał kontynuować zapis i wyszedł. Po godzinie 20:00 położne po raz kolejny wezwały lekarza i sygnalizowały, że KTG jest niepokojące. Lekarz kazał odłączyć mnie od aparatu i wykonał z jedną z położnych badanie dopochwowe, które było bolesne. Oboje jednogłośnie stwierdzili, że nie mam rozwarcia i poród może potrwać nawet 10 godzin – relacjonuje pani Amanda i dodaje, że lekarz skomentował, że "ma za krótkie palce i nie może nic wyczuć, za to położna włożyła niemal całą dłoń do pochwy".

Bóle nasiliły się, pojawiła się krew. Personel uspokajał, że "tak się może dziać". Lekarz wykonał natomiast USG, zapewniał, że dziecko żyje i polecił, by kobieta wróciła na salę, co zdziwiło położne – te twierdziły, że pani Amanda powinna już trafić na porodówkę.

O 21:00 ponownie podłączono kobietę pod KTG. Po około 30 minutach tętno dziecka zanikło. – Położne po raz kolejny wezwały lekarza, który zamiast zainteresować się mną, ciągle przebywał w pokoju lekarskim, od początku nie był zainteresowany moim stanem ani dziecka. Następnie wezwano telefonicznie mojego lekarza prowadzącego. Położne podłączyły mi jakąś kroplówkę.

Decyzja o cesarskim cięciu
Zaczęto przygotowania do cesarskiego cięcia, a kobiecie odeszły wody płodowe. Zabieg przeprowadzono dopiero o 22:00, gdy w szpitalu pojawił się lekarz prowadzący ciążę. – Wszyscy czekali na niego tak, jakby doktor, który był na dyżurze, nie potrafił sam zrobić cesarki, by ratować nasze ukochane dziecko. O godzinie 22.15 mój lekarz prowadzący wykonał cesarskie cięcie. Córka została od razu zabrana, a mnie nie udzielono wtedy żadnej informacji.

O 23:00 kobieta otrzymała informację, że jej dziecko nie żyje. – Lekarz, który był na dyżurze, zniknął bez słowa wyjaśnienia, a pojawił się inny lekarz, którego nie było przy całym zdarzeniu i porównał naszą tragedię do wypadku samochodowego. Zapytałam, co się stało, a on odpowiedział, że tak się czasem dzieje.

Kobieta dodaje, że nie pozwolono jej zobaczyć dokumentacji medycznej i nie wyjaśniono, co się stało. – Przewieziono mnie na salę, a mąż przyniósł mi martwą Ingę. Nosząc ją pod sercem 9. miesięcy, mogłam ją trzymać w ramionach tylko przez chwilę, chwilę, którą zapamiętam do końca życia... Teraz nie ma już nic, pustka i cierpienie.

Lekarz prowadzący ciążę poinformował panią Amandę i jej męża, że lekarz, który miał dyżur tamtej nocy już nie pracuje. Zalecił również, by "nie odpuszczali i walczyli o prawdę". Badanie gazometrii wykazało, że dziecko się udusiło.

– Cały personel dopuścił się niedbalstwa i braku kompetencji. Zniszczono nam życie, które straciło sens i zamieniło się w koszmar. Nie mamy słów, by wyrazić, co czujemy. Tęsknota, żal, ból, cierpienie, bezsilność to za mało powiedziane. Odebrano nam możliwość bycia rodzicami, poczuć jak smakuje macierzyństwo. Nasza miłość do siebie stworzyła nowe życie – Ingę, Ingę, którą nam zabrano i już nic nam jej nie zwróci nigdy. Nigdy nie pogodzimy się z tym, co nas spotkało.

Zła opinia
Komenda policji w Jędrzejowie potwierdza, że otrzymała zgłoszenie od małżeństwa. Sprawą zajęła się Prokuratura Okręgowa w Kielcach. Portal Echo Dnia poprosił również o komentarz dyrektora szpitala. – Sprawa jest w toku, dlatego nie chciałbym wychodzić przed szereg i wypowiadać się, zanim nad sprawą nie pochylą się powołane do tego organy, które rozstrzygną, czy doszło do jakichś zaniedbań. Na tym etapie, nie chciałabym komentować i mówić o tej sprawie. Myślę, że jest to olbrzymia tragedia, dlatego także z tego względu, nie chciałbym się teraz wypowiadać – powiedział dyrektor dr Maciej Wróbel.

W komentarzach pod artykułem pojawiło się wiele głosów krytykujących szpital.

– Też pierwsze dziecko urodziłam w tym szpitalu i też mi zmarło, później rodziłam w Kielcach i dzięki Bogu mam dwoje. Współczuję bardzo i wiem, przez co przechodzicie.

– Ten szpital, a zwłaszcza ten oddział powinni dawno zamknąć. [...] Po około 34 godzinach zrobili cesarskie cięcie. Mój synek żyje i jest zdrowy, ale ja wróciłam do domu z gorączką, zapaleniem tkanek brzusznych, dwiema bakteriami, na wypisie stan ogólny dobry. Przez miesiąc miałam czyszczoną ranę. Ten szpital to największa porażka. Nie miałam siły składać żadnych skarg, ale państwu kibicuje!!!

– Mnie też mieli w nosie. W 36. tygodnia ciązy pojechałam z bólem brzucha i nie chcieli mi cesarki zrobić, wysłali własnym transportem do Kielc i gdyby nie pomoc policji też bym straciła syna, bo od jego śmierci dzieliło nas 20 minut.
Źródło: Echo Dnia