Wracam z pracy i pracuję za szkołę. Rodzice, dlaczego na to pozwalacie?!

List do redakcji
Problem nadmiaru prac domowych wraca nieustannie. Do redakcji Mamadu przysłała list pani Kaja, mama 9-latka. Chłopiec chodzi do czwartej klasy, a jego kalendarz zapełniony jest obowiązkami bardziej niż niejednej osoby pracującej. Zdaniem pani Kai przez błędy w systemie edukacji cierpią nie tylko dzieci, ale i rodzice.
Praca domowa to zmora nie tylko dzieci, ale i rodziców Prawo autorskie: meinzahn / 123RF Zdjęcie Seryjne
"Mój syn kończy lekcje najwcześniej o godzinie 15, najpóźniej o 17. Specjalnie jeżdżę do pracy na 6 rano, by po południu mieć czas na odrabianie lekcji. Siadamy do nich od razu, by później nie siedzieć po nocach.

– Co masz zadane? – pytanie-zmora. Codziennie je powtarzam, choć tak naprawdę nie chcę usłyszeć odpowiedzi. Bo nawet jeśli nie wypracowanie, czy seria zadań z matematyki, to kartkówka, sprawdzian, test...

Zadania z matematyki, czy innych przedmiotów do wykonania w zeszytach ćwiczeń, mój syn radzi sobie sam. Kiedy ma zadane tylko to – ja mam wolne. Dla mnie to luksus.


Laba kończy się, gdy pracą domową z polskiego jest wypracowanie. Wtedy mu pomagam. Niespecjalnie mu to idzie. Jednak zadania domowe to pikuś. Najwięcej czasu zabiera przygotowanie do kartkówki i sprawdzianu, a to musimy robić niemal codziennie!

W kalendarzu mojego syna w ciągu ostatniego miesiąca jest tylko kilka dni, w których nie ma jakiejś kartkówki, testu albo lekcji powtórkowej, na którą trzeba się uczyć. Mój syn potrzebuje wsparcia w odrabianiu prac domowych i nauce, więc z całym materiałem jestem na bieżąco. Zamiast zrobić cokolwiek w domu, dla siebie, czytam podręczniki do historii, by później odpytać syna. Najgorsze jest to, że czasem znajduję na lekcje czas dopiero po 20. A prace domowe i nauka zajmują nam nieraz nawet kilka godzin dziennie.

Najgorsze są weekendy. Ja siedzę nad lekcjami pół dnia – sprawdzam zeszyty, czytam, co mój syn musi umieć. Potem on siada do lekcji, też na kolejne pół dnia...

Jestem wyczerpana i wściekła, a jest dopiero październik! My nie dajemy rady, nie umiemy, nie mamy wiedzy i czasu... A szkoły najwidoczniej wymagają od nas – rodziców – pełnego poświęcenia. Wracam z pracy do domu i pracuję za szkołę.

To nie jest problem, tylko mój i mojego syna. To powszechne. Histeria wśród rodziców zaczęła się w naszej szkole w drugiej klasie. 7-latki potrzebowały korepetycji z angielskiego, matematyki. Co chwilę dzieci umawiają się na dodatkowe wspólne powtarzanie materiału. Całe życie po pracy i po szkole dzieci i rodziców kręci się wokół nauki.

Tak jest kolejny rok z rzędu. Mam tego dość, miewam złe dni. Depresyjne. Robię wszystko, by pomóc synowi. Zapisałam syna na kurs szybkiego czytania i doskonalenia pamięci. W mojej gminie Czerwonak koło Poznania jest realizowany projekt 'Czerwony pasek w zasięgu ręki'. Finansowany ze środków unijnych, więc zajęcia są za darmo. Jest limit uczniów w jednej grupie, ale udało mi się zapisać syna na matematykę, angielski, niemiecki i biologię.

Chcę, by radził sobie w szkole, ale czy to musi odbywać się aż takim kosztem?! Jestem w szoku, że niektórym rodzicom taka ilość materiału do przerobienia odpowiada. Szlag mnie trafia, jak słyszę, że matki popierają zadania domowe.

W sieci powstała akcja 'Dom nie jest filią szkoły'. Nie rozumiem, dlaczego nie cieszy się poparciem i zainteresowaniem rodziców. Moje pytanie brzmi: dlaczego na to pozwalamy? Dlaczego wyręczamy szkołę w jej obowiązku nauczenia dzieci materiału? Zbuntujmy się i zmieńmy to!"