Darłówko. Współczujmy, ale na litość boską wyciągajmy wnioski!
Kocham morze. Od zawsze kochałam. Rodzice opowiadali mi, że gdy byłam mała, trzęsąc się z zimna, z fioletowymi ustami zapewniałam, że jest super i prosiłam o jeszcze 5 minutek w wodzie. Oni nie ulegali, od wczesnych lat wpajali mi zachowania, które pamiętam do dziś i które wczoraj, szczególnie boleśnie wróciły do mojej głowy.
Wróciły, pomimo tego, że akurat nad morzem nie wypoczywam, nie mam dzieci, a rodzina, w której wydarzyła się tragedia, jest mi obcą. Jednak czytając o tym, co wydarzyło się w Darłówku, miałam gęsią skórkę, od razu wyobrażając sobie, co w tym momencie przeżywają rodzice.
Poczułam też wściekłość. Na to, że co roku wszystkie media trąbią, by nie zostawiać dzieci i zwierząt w nagrzanych samochodach. I tak nadal znajdują się tacy, co to robią. Zawsze "tylko na 5 minut".
Na to, że co roku pojawiają się kampanie, by nie wchodzić do wody po alkoholu i co roku we wrześniu czytamy o rosnących statystykach utonięć. Przecież to "tylko jedno piwko". Na to, że co roku słuchamy apeli o rozwagę, gdy jesteśmy na plaży. O tym, jak łatwo "zgubić dziecko" w tłumie plażowiczów odgrodzonych parawanami niby wiemy wszyscy. O tym, że morze jest nieprzewidywalne, uczymy się w szkole.
Chwila nieuwagi
Wiem, że niebezpiecznie zbliżam się do naiwnej idealizacji, ale krew mnie zalewa, gdy dzieje się coś, czego dało się uniknąć. Trudno mi zachować spokój, gdy w komunikatach o tragedii, do której doszło w Darłówku, czytam, że ratownicy wywiesili czerwoną flagę, że miejsce było znane jako czarny punkt, w którym już kilka razy doszło do wypadku, że mama najpewniej zostawiła 11-, 13- i 14-letnie dzieci w wodzie, a sama udała się z 2-latkiem do toalety (tata był na kocu, nie pilnował dzieci).
Piszę najpewniej, ponieważ redakcja TVN24 podała, że jest to nadal sprawdzane. Z relacji świadków wynika, że dzieci mogły znajdować się na falochronie i zostać porwane przez wysoką falę.
Zgubne okazały się silne prądy wsteczne, które, nawet jeżeli rodzeństwo nie weszło głęboko, były w stanie je wciągnąć. W podobny sposób prawie straciłam siostrę. Pluskałyśmy się w morzu, na szczęście z tatą. Nagle ją przewróciła fala, a prąd zaczął wciągać. Gdyby nie było z nami opiekuna, podejrzewam, że walka z żywiołem byłaby nieskuteczna - natychmiastowa reakcja dwóch dorosłych, silnych mężczyzn (jeden był znajomym-ratownikiem) trwała kilkanaście minut.
Edukujmy dzieci... i dorosłych!
Za każdym razem, spędzając z rodzicami wakacje nad morzem, słyszałam, że sama nie mogę przebywać w wodzie. Jęczałam, stękałam, nie rozumiałam, oburzałam się, ale byli nieubłagani. Gdy teraz czytam o takich wypadkach, rozumiem. Mam tak zapisany w głowie komunikat, że dziecko NIE MOŻE samo bawić się w morzu, że gdy tylko widzę zajętych sobą rodziców na kocu, a malucha na dmuchanym materacyku pluskającego się "przy brzegu", to chcę z nimi rozmawiać.
Może to jest sposób? Często powtarzamy, by nie wtykać nosa w nieswoje sprawy, nie zwracać uwagi innym ludziom, szczególnie w kontekście wychowania potomstwa. Może jednak nieraz warto wetknąć ten nos? Może ktoś nie dostał od swoich rodziców takiej nauki i zwyczajnie zagrożenia nie widzi, nie zdaje sobie z niego sprawy?
Teraz już nie chodzi o czepianie się rodziców, których spotkała niewyobrażalna tragedia, "szukanie winnych" (niektórzy już zaczęli czepiać się ratowników) czy rzucanie oskarżeń. Czuję ogromny smutek i żal jak pewnie większość osób czytających te doniesienia.
Nie mam złych intencji. Życzę tym rodzicom dużo siły. Innym natomiast polecam chwilę refleksji.
Napisz do autorki: alicja.cembrowska@mamadu.pl
Może cię zainteresować także: Dramat nad Bałtykiem. Rodzice, uważajcie na swoje dzieci! Nie ignorujcie zakazu kąpieli