Rodząca obok mnie na przystanku z bólu gryzła pięść. Nie to zadziwiło mnie najbardziej

Wiktoria Dróżka
Sobota, 11 sierpnia, 7 rano, pędzę do pracy na autobus linii 500, który znajduje się niedaleko Szpitala Bródnowskiego. Silny deszcz po kilkudniowych upałach, wielkie kałuże, a przede wszystkim widok dwóch kobiet, który mocno mnie zaskoczył. Jak się okazało, jedna z nich właśnie rodzi... Sytuacja przypomniała scenę z filmu, tylko było mniej zabawnie.
W autobusie ZTM zaczęła rodzić kobieta. YouTube/screen
Na poród autobusem
Nigdy bym nie przypuszczała, że w takich warunkach pogodowych i przy silnych skurczach, można jechać na porodówkę autobusem... Myliłam się.

Na czerwonym świetle, tuż przed przejściem, stały dwie kobiety. Na początku mocno się przytulały, lekko zdezorientowana, postanowiłam odwrócić swoją uwagę. Nie ukrywam, że pomyślałam, że to jakieś dziwne akcje po piątkowej imprezie. W Warszawie widziałam już różne rzeczy w sobotę rano. Ale po chwili dostrzegłam też brzuch ciążowy jednej z nich. Druga miała ze sobą torbę z wyprawką do szpitala. Wtedy zorientowałam się, że kobieta zaczyna rodzić...


Byłam mocno zszokowana. Po pierwsze dlatego, że po raz pierwszy widziałam kobietę, która rodzi. Była przerażona i cierpiała. Nie miała siły już iść, zwijała się z bólu, szła na wpół zgięta, skurcze miała już co minutę. Było tylko gorzej. Przejście przez pasy było dla niej jak wejście na górę. Nie mogłam uwierzyć. Z bólu zaciskała rękę w pięść i ją gryzła. Łapała się wszystkiego.

Chciałam zrobić wszystko, by choć trochę pomóc. Dałam jej zimną wodę do picia, sprawdziłam, że autobus będzie za 3 minuty. Spytałam, czy wezwać pogotowie. Usłyszałam, że nie ma sensu. – Szybciej dojedziemy autobusem – odpowiedziała kobieta, która trzymała za rękę ciężarną.

Sama, same w Warszawie, tuż przy szpitalu
Na przystanku nie byłam też sama. Obok stało jeszcze trzech innych mężczyzn. Przejeżdżało też wiele samochodów, kierowcy patrzyli trochę jak na monstrum, nikt jednak się nie zatrzymał, nie pomógł, nie spytał, czy nie dowieść rodzącej do Szpitala Bródnowskiego, który od przystanku jest oddalony o 5 minut drogi. To udawanie, że nic się nie dzieje, było jak cisza przed burzą. Nie mogłam w to uwierzyć, jakby odpowiedzialność społeczna się rozproszyła... W filmach amerykańskich takie sceny wyglądały inaczej. Więcej było ludzi, którzy chcieli pomóc.

Dostrzegłam, że rodząca kobieta miała też obrączkę, pomyślałam wtedy "gdzie twój mąż, gdy ty siedzisz tu w deszczu i niedługo urodzisz". W tym wszystkim zdziwiło mnie coś jeszcze. Pomiędzy skurczami usłyszałam pytanie: "Chcesz zapalić?". Na początku myślałam, że się przesłyszałam. Nic bardziej mylnego. Zobaczyłam, że kobieta towarzysząca ciężarnej wyjmuje papierosa...

Na szczęście nadjechał autobus. Ile papierosów kobieta najprawdopodobniej wypaliła w czasie ciąży, wie tylko ona. Obie, prawie że wniosłyśmy ją do autobusu. Mimo że to odległość jednego przystanku, więc podróż trwała 2 minuty, dla mnie była to wieczność. Było tak źle, że miałam wrażenie, że zaraz urodzi. Do teraz słyszę słowa jej przyjaciółki: "Nie wygłupiaj się, nie przyj w autobusie".

Na szczęście na 10 mężczyzn w linii ZTM 500 znalazł się jeden, niepozorny, siedział skromnie w rogu i po cichu spytał mnie, czy pobiec na Izbę Przyjęć, bo zdąży jeszcze to zrobić. Pomyślałam "spadł z nieba". W tym czasie dziewczyna już chciała przeć.

Gdy emocje opadły i stan gotowości minął
To był dziwny dzień. Adrenalina podniesiona od rana, nie schodziła ze mnie do wieczora, nie pozwoliła mi spokojnie zasnąć. Myślałam o tym, czy kobieta urodziła, ile jeszcze cierpiała, czy wszystko z nią i dzieckiem w porządku. Miałam też wyrzuty, że mimo wszystko nie wezwałam pogotowia. Tylko, czemu w ogóle zdecydowały się iść na przystanek, jak gdyby nigdy nic? To było szaleństwo i zagrożenie dla życia dziecka i matki.

Deszczowy dzień, w który pierwszy raz zobaczyłam rodzącą kobietę nie w szpitalu, lecz na przystanku, zostanie mi w pamięci na długo. Obcy człowiek na ulicy, zaskoczony całą sytuacją, nie jest gotowy na takie zdarzenie. Zawsze, nawet jeśli chce pomóc, będzie to dla niego zaskoczenie. Jednak rodzina, najbliżsi i sama kobieta powinni być przygotowani. A co, jeśli szpital byłby nie jeden, lecz pięć przystanków dalej, czy też pojechałyby autobusem?

Sam poród jest tak trudnym, bolesnym doświadczeniem, że wzywanie pomocy nie powinno być w żaden sposób powstrzymywane. Tutaj chodzi o życie i bezpieczeństwo. Zastanawiam się jeszcze nad jednym. Jakie życie czeka to dziecko, skoro matka między skurczami chce pociągnąć sobie dymek papierosowy. To straszne, że zamiast pielęgnować, zagrażała życiu własnego dziecka. Nie daje mi to spokoju.