Influencerki parentingowe krzywdzą dzieci. Dla wyświetleń wszystko
Influencerki parentingowe krzywdzą dzieci. Dla wyświetleń wszystko Fot. Fot. NEXTA_polska

To, że w internecie roi się od głupich pomysłów, nikogo nie dziwi. Ale trend, który widzę coraz częściej, szczerze mnie przeraża: patoinfluencerstwo parentingowe. Co to znaczy? To, że twórcy z głupimi i niebezpiecznymi pomysłami wykonują je na własnych dzieciach. Jak influencerka, która włożyła swojego syna do plastikowego worka. Takie "żarty" to tortury. Oto rodzice, którzy dla wyświetleń zrobią wszystko.

REKLAMA

Dręczenie dzieci na wizji, czyli patoparenting

Dziś twórcy prześcigają się w coraz durniejszych challengach, trendach i zapychaczach algorytmów. Zakładają się, kto dłużej wytrzyma bez oddychania, kto zrobi bardziej ryzykowny trik, kto będzie siedział w lodowatej wodzie do granic odmrożeń. Można powiedzieć brutalnie – sami się proszą. Selekcja naturalna.

Problem zaczyna się tam, gdzie w te "żarty" wciągani są inni ludzie — a najgorsze, gdy są to dzieci. W sieci nie brakuje przykładów rodziców, którzy próbują zdobyć popularność, krzywdząc własne dziecko.

Tak było w przypadku rosyjskiej blogerki Anny Sapariny, która nagrała, jak zamyka swojego syna w plastikowym worku próżniowym i odsysa powietrze odkurzaczem. Nie widzimy końca nagrania: chłopiec nabiera ostatni oddech, matka wciąga resztkę powietrza, a film się urywa.

Nawet jeśli otworzyła worek chwilę później (a tego nie wiemy), naraziła dziecko na realne, śmiertelne niebezpieczeństwo. I uznała, że to wszystko jest warte wyświetleń.

Patoparenting to tresowanie małego człowieka do bycia obiektem. Do tego, żeby jego emocje nie miały znaczenia — jeśli tylko mama chce zrobić viral.

Lokalne media informowały, że rosyjskie służby zajmujące się ochroną dzieci zaapelowały o wszczęcie postępowania wobec matki-blogerki. Ale nie trzeba szukać daleko

Pranki, które krzywdzą dziecko na lata

Wystarczy wejść na polskiego YouTube’a. Ukraińska influencerka parentingowa Anastasiia Wiernikowska bez cienia refleksji pokazuje każdą minutę życia swojego dziecka.

logo

A wyzwanie, którego podjęła się parę tygodni temu, było skrajnie niebezpieczne: na wysokich obcasach balansowała na wysokości.

W jednej ręce trzymała kubek, w drugiej… swojego malutkiego syna. W Rosji podobne wyzwanie skończyło się złamanym kręgosłupem innej twórczyni. Nic dziwnego, że sprawą zainteresowała się Rzeczniczka Praw Dziecka, Monika Horny-Cieślak.

Ale to wciąż tylko wierzchołek góry lodowej.

Podczas zwykłego scrollowania Instagrama natykam się na filmiki, w których rodzice "dla śmiechu" rzucają w dzieci jedzeniem, wrzucają je do basenu, straszą tak, że te wpadają w histeryczny płacz. Robią dziesiątki rzeczy, które nie zawsze zostawiają siniaki, ale za to wyżłobią lęki i traumy na lata.

Sharenting z kolei odbiera dziecku prywatność na całe życie. Raz wrzucony filmik nie znika. A to, co dziś jest "słodkie" jutro może być powodem wyśmiewania, stygmatyzacji czy cyberprzemocy.

To nie jest "kontrowersyjna treść". To jest wykorzystywanie małych ludzi, którzy nie mają prawa, żeby się bronić. Nawet "niewinny" prank może zostawić w psychice dziecka trwałą, nieusuwalną bliznę.

Co możemy zrobić?

  • Zgłaszać takie filmiki, żeby platformy mogły banować podobne konta.
  • Oznaczać Rzeczniczkę Praw Dziecka.
  • Pisać na oficjalne adresy interwencyjne (rpd@brpd.gov.pl)
  • Dzwonić do Dziecięcego Telefonu Zaufania 800 12 12 12.
  • Nie lajkować, nie obserwować, nie podbijać zasięgów.
  • Nie dorabiajmy wyświetleń treściom, które bazują na krzywdzie dzieci.

    Jeśli nie zamierzamy zareagować, przynajmniej nie dokładajmy cegiełki do ich popularności. Bo każde kliknięcie to sygnał dla algorytmu: "róbcie tego więcej". A one zrobią. Na dzieciach. Bez mrugnięcia okiem.