
Jak często myślisz sobie: jestem złą matką? Raz w tygodniu? A może raz dziennie? I czy ta surowa ocena, jaką sama sobie wystawiasz, aby na pewno ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością? No i najważniejsze: co na to Twoje dziecko? Bo jest duża szansa, że podczas gdy Ty myślisz o sobie straszne rzeczy, ono uważa, że jesteś wspaniałą mamą. Nie, nie idealną, ale wystarczająco dobrą. Ja zadałam sobie te wszystkie pytania, a potem postanowiłam zerwać z samobiczowaniem.
Ostatnio obejrzałam w filmie wymowną scenę. Matka patrzy, jak ojciec jej dziecka serwuje tort z pudełka. Ciasto wygląda pysznie, to biszkopt oblany śmietaną i udekorowany niebieskim lukrem. Jubilatowi, czyli rocznemu chłopcu, bardzo smakuje. Jego tacie - również. Jednak matka stoi ze skwaszoną miną. "Dobra matka sama upiekłaby tort" - mówi cicho. I w tym momencie poczułam ukłucie. Bo wielokrotnie też tak się czułam - jak "zła matka", cokolwiek to znaczy. Chociaż, nie... Przecież doskonale wiem, jaka jest "zła matka". W końcu jestem nią - przynajmniej w mojej głowie - co najmniej raz dziennie.
Zła matka, czyli kto?
Słowa "jesteś złą matką" powtarzam sobie w duchu za każdym razem, gdy przywożę córkę za późno do przedszkola. Gdy z tego (czytaj: mojego) powodu opuści jakieś zajęcia, lub (gorzej) jakąś atrakcję (np. teatrzyk), czuję się nawet nie złą, ale wręcz najgorszą matką na świecie.
Co jeszcze? Zawsze, gdy nie mam już siły na wspólną zabawę, jak choćby rysowanie/malowanie/lepienie z plasteliny/ustawianie figurek i po prostu włączam córce bajkę – tak, wtedy też jestem "złą matką". Również wtedy, gdy daję jej "płatki śniadaniowe", które nie są wcale zdrowymi płatkami owsianymi, ale dosładzanymi miodowymi kulkami z pudełka, oraz gdy zamiast zrobić posiłek w domu, zamawiam danie z restauracji.
Czuję się "tą złą" także wtedy, gdy zapomnę – o czymkolwiek, co jest związane z moim dzieckiem. Na przykład o tym, że w przedszkolu jest Dzień Kropki, a ja przygotowałam córce akurat strój w paski. Że jest filharmonia, a córka poszła do placówki w dresie zamiast w stroju galowym. Że w niedzielę są urodziny jej przyjaciółki, a ja nie kupiłam prezentu (z czego zdaję sobie sprawę w sobotę wieczorem, oczywiście).
To nie wszystko. Wczoraj natrafiłam na post na Instagramie, który najpierw mnie załamał, a potem - wkurzył i sprowokował do napisania tego tekstu. Otóż przeczytałam, że dbanie o równowagę emocjonalną dziecka zaczyna się, gdy jest ono jeszcze w brzuchu. Kto ma o to zadbać? Matka, oczywiście. Jak? "Nie denerwując się, unikając stresu i depresji poporodowej". No niestety, akurat tych trzech stanów nie udało mi się przez dziewięć miesięcy skutecznie "uniknąć". Czyli co, "zepsułam" dziecko, jeszcze nim je urodziłam? – pomyślałam z nieskrywaną irytacją. A potem wzięłam głęboki wdech i powiedziałam głośno: stop.
Nagle zrozumiałam coś, co w sumie wiem od dawna, ale jakoś dopiero do mnie dotarło: samobiczowanie nie ma sensu. To ciągłe poczucie winy nic mi nie daje. Zupełnie nic. Zamiast zastanawiać się, co kolejny raz zrobiłam nie tak, wolę spędzić czas z córką. A ona zdecydowanie bardziej potrzebuje mamy obecnej "tu i teraz", niż zagłębionej w rozkminianiu tego, co mogła zrobić lepiej. Ostatnio powiedziała nawet: "Mamo, popatrz, jaką zbudowałam super drogę. Ale nie patrz w tamtą stronę, tylko patrz tu, na moją drogę, o tu!".
Więc właśnie to zamierzam zrobić: nie spoglądać już więcej "tam", czyli wstecz, ale "tu". I przestać wyrzucać sobie, że jestem "złą matką". Bo moja córka uważa, że jestem najlepszą.
