Dziecko je słodycze
Dziecko je słodycze pexels.com

Stajesz na rzęsach, by twoje dziecko jadło warzywa? Denerwujesz się, że ciągle pochłania takie same dania, w tym parówki i nuggetsy? Zastanawiasz się, co robisz źle? No to ja też tak mam. A ostatnio dowiedziałam się, że moja córka, wbrew pozorom, odżywia się lepiej niż przypuszczam. I byłam w szoku.

REKLAMA

Moja pięcioletnia córka je, żeby żyć, bo na pewno nie żyje, żeby jeść. Wszystko jest ciekawsze od tego, co ma na talerzu - koleżanki, koledzy, zabawa, pogoda za oknem, łaskotki z mamą czy żarciki z tatą. W zasadzie Zuzia zjada tylko kilka posiłków. A są to: kotlet schabowy i ziemniaki, zupa pomidorowa (wyłącznie według przepisu babci), rosół (tylko taki, jaki gotuje jej tata, koniecznie z makaronem "w literki"), naleśniki z serem, bananowe pankejki, tosty z jajkiem, grzanki z szynką i serem, kakaowe kulki z mlekiem i pizzę margheritę. To by było na tyle, jeśli chodzi o codzienne "menu".

Spośród wszystkich owoców świata Zuzia je natomiast tylko jabłka i banany, a z warzyw - absolutnie nic. Ja staję zaś na głowie, by ten jadłospis w choćby najmniejszy sposób rozszerzyć, ale póki co - całkowicie bezskutecznie.

Oczywiście, że uważam, że to moja wina. Dlaczego? Och, powodów znajduję całe mnóstwo. Bo za długo karmiłam ją piersią (dwa lata bez dwóch miesięcy). Bo wolałam dawać jej słoiczki z gotowym jedzeniem niż przygotowywać coś sama. Bo nie potrafię gotować. Bo nie jem przy niej zdrowych posiłków. I tak dalej, i tak dalej. Ogólnie, za każdym razem, gdy Zuzia odmawia spróbowania jakiejś nowej potrawy, czuję się najgorszą matką świata.

W końcu, podczas jednej z wizyt u naszego pediatry, zapytałam, co robić, by moja córka jadła więcej i lepiej. Pediatra - tu zaznaczam, że zna Zuzię niemal od urodzenia - popatrzył na moją pięciolatkę i powiedział:

Przecież Zuzia świetnie się rozwija. Ma odpowiedni wzrost i wagę, jest energiczna, bystra, wesoła, niczego jej nie brakuje. Nie wykazuje najmniejszej oznaki niedożywienia, dodatkowo wszystkie badania ma w normie.

Pediatra

Zapewnienie, że "przecież wszystko jest w porządku" niewiele mi jednak dało. Upierałam się, że nie je warzyw, a jej koleżanka z przedszkola potrafi spałaszować kanapkę z pastą z awokado i jajkiem, a nawet z pokrojonym czosnkiem (co mnie samą by przerosło). Że są dzieci, które w ramach przekąski chrupią rzepę i marchewkę oraz takie, które po zjedzeniu porcji gulaszu natychmiast proszą o kolejną. Pediatra uśmiechnął się, mówiąc, że przecież każde dziecko jest inne. I wtedy przewróciłam oczami:

– Ale, panie doktorze, ja chcę, żeby Zuzia jadła lepiej! Żeby jej menu było większe niż pięć stałych i przygotowanych zawsze tak samo dań. Żeby poznawała nowe smaki. Żeby wolała owoce i warzywa od słodyczy i żebym mogła pójść z nią do restauracji, wiedząc, że ona wyjdzie najedzona, a ja – spokojna.

Lekarz wciąż się śmiał. Potem poprosił, żebym podała mu całą listę pokarmów, jakie przyjmuje Zuzia. Wymieniłam od góry do dołu, łącznie z sokami, jakie pije.

– Wygląda na to, że w tej diecie, którą Pani córka sama sobie ułożyła, jest wszystko, czego potrzebuje. Mleko, jajka, mięso, witamina C. Więc jest białko, są różne wartościowe substancje. Zuzia intuicyjnie wybrała rzeczy, które dostarczają jej wszystkiego, czego potrzebuje. To dobrze, że się nie objada, bo mierzymy się z plagą otyłości wśród dzieci.

Wtedy na chwilę zatrzymałam się w mojej narastającej panice i pomyślałam: o, no chyba faktycznie.

Przy okazji dowiedziałam się, że u przedszkolaków występuje coś takiego, jak naturalny etap wybiórczości pokarmowej. U jednych dzieje się to wcześniej, u innych później. Lekarz zapytał również, jak ja sama odżywiałam się, gdy byłam w wieku Zuzi. Cóż... Pamiętam, że byłam strasznym niejadkiem, a moim ulubionym "daniem" były... kanapki z Nutellą. Pamiętam też, że za każdym razem, gdy wyjeżdżaliśmy na wakacje, obiady były męką - dla mnie, bo chciałam jak najszybciej odejść od stołu, i dla mojej mamy, która nade wszystko chciała mnie czymś nakarmić. Ostatecznie kończyło się na... kanapkach z Nutellą tudzież z żółtym serem.

– Jadłaś może pięć rzeczy i to w porywach - opowiadała mi ostatnio mama. - Głównie pierś z kurczaka, parówki i kanapki, zwykle z serem żółtym albo masłem czekoladowym. I widzisz, żyjesz.

Żyję, ale mam wrażenie, że popełniam w tym moim życiu błąd za błędem. "Przestań być dla siebie taka surowa" - powtarza mój mąż, który z jedzeniem absolutnie wszystkiego nie ma żadnego problemu. Gdy kiedyś zasugerowałam, że menu Zuzi jest skąpe, bo nie celebrujemy wspólnych posiłków przy stole, głośno się zaśmiał.

– Ja jako dziecko ani razu nie zjadłem z rodzicami przy stole, bo gotowała babcia, a rodzice pracowali – powiedział. – I jakoś nie mam problemu z apetytem. Natalia, każdy jest inny. To nie Twoja wina. Zaakceptuj to.

Więc tego się teraz uczę - akceptacji, że nie na wszystko mam wpływ. A już na pewno nie na apetyt mojej córki.