
Edukacja zdrowotna miała być powiewem świeżości w polskich szkołach. W praktyce okazuje się, że uczniowie masowo rezygnują z zajęć, rodzice podpisują deklaracje, a nauczycieli brakuje. Ministerstwo wciąż mówi o "sukcesie", ale w klasach szkolnych widać zupełnie inną rzeczywistość.
Wielkie plany, mały entuzjazm
Minister edukacji Barbara Nowacka od początku podkreślała, że edukacja zdrowotna to rewolucja – lekcje miały uczyć nie tylko dbania o ciało, ale też o psychikę i relacje społeczne. Brzmi pięknie na papierze. Tylko że życie szybko zweryfikowało wizję ministerstwa.
"Edukacja zdrowotna wygrała, wchodząc do szkół. To jest bardzo duży sukces i chcę podziękować wszystkim, którzy pisali podstawę programową" – powiedziała w rozmowie z TVN24 Barbara Nowacka.
Niestety, już na starcie rodzice zaczęli masowo wypisywać dzieci. Jeszcze przed pierwszym dzwonkiem widać było, że nie będzie to przedmiot, który zapełni sale po brzegi. Jedni bali się ideologii, inni nie widzieli sensu dodatkowych godzin, a jeszcze inni mówili wprost, że "szkoła ma uczyć matematyki i języka polskiego, a nie poruszać z nastolatkami tematy intymności czy seksualności".
W rozmowach na forach i grupach rodzicielskich dominowała atmosfera podejrzliwości – czy ktoś nie próbuje przemycić treści, których nie chcą dla swoich dzieci?
Pusta sala zamiast lekcji
Najmocniej wybrzmiewają słowa Pawła Mrozka z Akcji Uczniowskiej, który powiedział w rozmowie z WP.pl:
"Jak przychodzą dwie, trzy osoby na całą klasę, to taki przedmiot staje się bezsensowny".
To zdanie pokazuje całą absurdalność sytuacji – jak uczyć "grupowo", skoro grupy po prostu nie ma? Zamiast debat i warsztatów o zdrowiu mamy samotne lekcje dla garstki uczniów. To frustruje zarówno nauczycieli, jak i tych młodych ludzi, którzy chcieli spróbować czegoś nowego.
MEN apeluje, ale czy ktoś słucha?
Ministerstwo uspokaja jednak i zachęca:
"Rodzice mają czas do 25 września na podjęcie decyzji, czy dzieci będą uczęszczały na lekcję edukacji zdrowotnej. Zachęcamy rodziców, by pozwolili dzieciom uczestniczyć w zajęciach, zyskają ważną wiedzę na całe życie" – napisał w odpowiedzi Wydział Informacyjno-Prasowy MEN.
Szczerze? To brzmi jak modlitwa do głuchych uszu. Jeśli rodzice już dziś masowo odwracają się od nowego przedmiotu, trudno liczyć, że nagle zmienią zdanie. Zwłaszcza gdy nie ufają systemowi.
Kadrowa dziura większa niż przewidywano
Nawet gdyby uczniowie i rodzice byli zachwyceni, pojawia się inny problem – nauczycieli po prostu nie ma. Według danych Serwisu Samorządowego PAP, do obsadzenia było 5817 etatów, a udało się znaleźć tylko 3945 osób. Reszta to wielka kadrowa pustka.
MEN tłumaczy, że ruszyły specjalne studia podyplomowe: "Studia te trwają trzy semestry, są bezpłatne i są dostępne wyłącznie dla czynnych zawodowo nauczycieli. Ministerstwo podpisało umowy z 11 uczelniami w Polsce, które realizują te studia".
Tyle że trzy semestry to prawie dwa lata – a uczniowie potrzebują nauczycieli tu i teraz.
Papier przyjmie wszystko
Można napisać podstawę programową, można mówić o sukcesie, można nawet przekonywać, że to "ważna wiedza na całe życie". Ale jeśli na lekcje przychodzą dwie osoby, a nauczycieli brak, to sukcesu po prostu nie ma.
Mam wrażenie, że z edukacją zdrowotną stało się to, co w Polsce dzieje się często – pomysł dobry, wykonanie fatalne. Nikt nie przygotował gruntu, a oczekiwania były ogromne.
Nie mam wątpliwości, że edukacja zdrowotna jest potrzebna. Młodzi ludzie powinni wiedzieć, jak dbać o zdrowie psychiczne, co to znaczy zdrowa dieta, jak rozpoznawać sygnały wypalenia czy depresji. Ale żeby to działało, musi być zaufanie.
Rodzice muszą wiedzieć, kto i czego uczy ich dzieci. Nauczyciele muszą być przygotowani, a nie wrzucani w temat po krótkim kursie. A ministerstwo musi zacząć słuchać ludzi, a nie mówić o sukcesie, gdy w sali siedzi dwóch uczniów. Bo edukacja zdrowotna naprawdę może uratować komuś życie – ale nie w takiej formie, w jakiej została wprowadzona.
Lekcja, której nie było
Na koniec dodam historię, którą opowiedziała mi moja koleżanka – jej syn chodzi do liceum, w którym wprowadzono edukację zdrowotną. Okazało się, że już na pierwszych zajęciach nauczycielka powiedziała uczniom wprost, że skoro większość i tak nie chce chodzić, to najlepiej, żeby nie przychodził nikt.
Dla młodych ludzi to była ulga, bo nie musieli tracić czasu na mało popularny przedmiot, ale dla nauczycielki to po prostu kolejny obowiązek dorzucony bez przygotowania. I w efekcie zamiast tworzyć coś nowego i potrzebnego, szkoła dała sygnał, że edukacja zdrowotna jest tylko papierowym projektem, który nie ma większego znaczenia.
Źródło: kobieta.wp.pl., TVN24
