"Na waszej stronie trafiłam na tekst o wakacjach all-inclusive, na które w ciągu roku szkolnego jeżdżą niektórzy uczniowie. Sama jestem nauczycielką nauczania początkowego i zupełnie nie rozumiem, o co to całe zamieszanie.
Nie jest tajemnicą, że taki wyjazd w terminie koniec maja czy początek czerwca jest znacznie tańszy niż ten w pełnym sezonie. Przy 4-osobowej rodzinie to oszczędność kilku tysięcy, więc absolutnie mnie nie dziwi fakt, że ludzie chcą z tego korzystać.
Szczerze mówiąc, gdybym miała taką możliwość, sama bym wyjechała w maju. Wiem też, że niektórzy nie mogą brać urlopów w lipcu i sierpniu. Nie widzę więc powodu, by robić jakieś problemy uczniom, których rodzice podjęli taką, a nie inną decyzję.
Nie mogę się zgodzić z tym, że w czerwcu już nic się nie robi na lekcjach. Owszem, uczeń traci zajęcia, ale przecież przy chorobie także dziecko nie chodzi do szkoły i jakoś jest w stanie nadrobić materiał.
Jeśli uczeń sumiennie chodzi do szkoły przez cały rok, uczy się pilnie i ma tylko niewielkie nieobecności, to jestem pewna, że krótki wyjazd w ciągu roku nie zaszkodzi jego edukacji. Z własnego doświadczenia widzę, że zmęczone dzieciaki wracają zregenerowane (a nie rozleniwione) i szybko nadganiają przegapione lekcje.
Uważam jednak, że jeśli już urlop taki powinien mieć miejsce pod koniec roku szkolnego. Są rodziny, które także we wrześniu wyjeżdżają, a to wybija dziecko z rytmu.
Dlaczego taki wyjazd to problem? Mam wrażenie, że większym zagadnieniem jest zawiść i niezadowolenie, że inni sobie pozwalają na taki urlop. Budzi to oburzenie wśród części rodziców i nauczycieli. Może to zazdrość, że sami tak nie mogą lub sami nie wpadli na taki pomysł? Nie wiem, ale uważam, że to niepotrzebne robienie burzy w szklance wody.
W każdym razie nie powinno to się na pewno mścić na dziecku, bo pamiętajmy, że tę decyzję podejmują dorośli".
Czytaj także: https://mamadu.pl/175442,polskie-rodziny-na-all-inclusive-slychac-ich-na-kilometr