Wspólne zakupy z dziećmi nie były dla mnie wielkim wyzwaniem. Jakimś cudem moje córki praktycznie nigdy nic nie chciały. Umowa, że nie kupujemy zabawek i słodyczy, była przez nie respektowana, a i nie zdarzały się nagłe napady przeolbrzymiej miłości do wypatrzonej zabawki (wiem, miałam farta!). Do czasu.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
W zasadzie to takie zachowanie nawet bardzo by mnie nie dziwiło. Sama konstrukcja marketów sprzyja kompulsywnemu kupowaniu, a nadmiar otaczających bodźców potrafi skołować nawet dorosłego. Starsza córka już jest naprawdę na tyle duża, że sama odkłada pieniądze i planuje zakupy swoich "zachcianek", za to pojawiło się kolejne zakupowe wyzwanie.
Czuję się jak wyrodna matka
Szczerze mówiąc już kilka razy zdarzyło mi się, że córka pojechała na klasową wycieczkę, a ja zapomniałam dać jej kieszonkowe. Zakładając, że ma jakiś prowiant w plecaku i zapewnione wyżywienie na miejscu, czy tak naprawdę potrzeba czegoś więcej? Za którymś razem przyszła i zapytała, czy tym razem mogłaby dostać, bo "inni mają". Oczywiście jest to dość naturalne, że mieć powinna, więc wręczyłam jej banknot. Mimo to nadal czuję się, jakbym urwała się z choinki.
Wychodząc z założenia, że dziecko ma przy sobie wszystko, co potrzeba, a także ma nie kupować badziewiastych pierdół i pamiątek, to moim zdaniem 20-30 zł to maksymalna kwota, która zaspokoi potrzebę kupienia "czegoś" na jednodniowej klasowej wycieczce. Tylko że praktycznie nikt nie bierze tak mało.
Dziecięca dniówka nie jest mała
Słyszę, że jedna koleżanka podczas półkolonii na salę zabaw zabrała 150 zł, a inna 100 zł do kina, na wycieczkach klasowych mniej niż 50 zł (poza moim dzieckiem) to chyba nie ma nikt. W szkole u córki w klasach 1-3 nie ma sklepiku, ale wiem, że tam, gdzie dzieci mają dostęp, są uczniowie, który absolutnie każdego dnia "muszą" sobie coś kupić.
Czytam listy od czytelników, słucham znajomych oraz obcych i przecieram oczy ze zdumienia, ile w kieszeń dostają uczniowie młodszych klas na zimowe obozy. Kwota ta zazwyczaj oscyluje w granicach 15-30 zł na dzień, ale nie brakuje dzieciaków, których dniówka wynosi nawet 50 zł. Stragany wystawione, by kusić turystów, dosłownie są oblegane przez dzieci, które aż się trzęsą, by móc wydać trochę kasy, bez nadzoru rodziców. Jak nie gęś Pipa, to kapibara czy inne cudo, które po prostu muszą mieć.
Przypomnę, że chodzi o uczniów 7-12 lat, którzy mają zapewnione atrakcje i wyżywienie, a to jedynie "drobne" kieszonkowe na "małe" wydatki. Ja rozumiem, że inflacja i wszystko jest drogie i nawet na głupie lody czy popcorn to 20 zł może być mało, ale czy to naprawdę jest takie konieczne?
Czego to uczy?
Drodzy rodzice, tak olbrzymie kieszonkowe to nie jest nauka zarządzania budżetem. Mając niewielką kwotę, należy się wysilić, policzyć, pogimnastykować, by starczyło, a może nawet trzeba z czegoś zrezygnować. To dopiero jest cenna lekcja! Tylko tak dzieci mogą nauczyć się szanowania pieniędzy i gospodarowania tym, co dostały.
Nie chodzi o to, by odmawiać im frajdy, ale prawda jest taka, że tak małe dzieciaki wydadzą wszystko, co dostaną, bez względu na to, czy to będzie 20 zł, 50 zł czy nawet 100 zł. Czego to uczy? Bo moim zdaniem tylko tego, że pieniądze się im należą, a także można je wydawać w całość na swoje przyjemności (koniec końców zupełnie niepotrzebne rzeczy).
I tak się zastanawiam, czy to pokolenie w dorosłości będzie umiało podejmować mądre finansowe decyzje? Jakie będzie miało priorytety? Bo mam wrażenie, że gros tych dzieci nadal uważa, że pieniądze biorą się z... bankomatu.