
Mam taką słabość, która nazywa się "polskie morze" – nigdy nie zaprzepaszczę okazji, żeby nad nie jechać, sezon czy nie, bo widok Bałtyku ładuje moje baterie na cały rok. I żadne inne morze tak mi dobrze na duszę nie robi. Pojechałam więc, skoro nadarzyła się okazja.
Wjazdowi do Łeby towarzyszyły opady deszczu (tak, ja naprawdę kocham Bałtyk, także za tę pogodę!), widok opustoszałej ulicy w centrum miasteczka jeszcze więc mnie nie zaalarmował. Noclegu nie załatwiałam wcześniej, ale mieliśmy camper, założyliśmy, że miejsce gdzieś się znajdzie. Sprawdziliśmy dwa campingi przy plaży, na każdym były miejsca, wybraliśmy ten ładniejszy.
Nadal jednak nic nie zapowiadało późniejszego zdziwienia: owszem, były wolne miejsca, ale też wiele innych camperów i namiotów. Deszcz ustał, poszliśmy na plażę.
Ten moment, kiedy idziesz piaszczystą ścieżką wśród wydmowej roślinności i nagle otwiera się przed tobą widok morza? Dla tej chwili warto żyć! I ewentualnie narazić się nawet na te tłumy parawanów i ludzi z całej Polski (szczególne ukłony dla licznie przybywających nad Bałtyk Ślązaków, słyszę i widzę Was, moi ziomale!).
Są ludzie, którzy lubią spędzić cały dzień na plaży w obozie z patyków i tkanin, smarować ciała kremami z filtrem, słuchać złotych przebojów z radia i popijać piwko do zagłuszonego Bajmem i Budką Suflera morza, ich prawo. Ja niekoniecznie.
Lubię za to patrzeć na morze. Spacerować jego brzegiem. Siedzieć przy wydmie, rozmawiać, chłonąc na zapas szum fal, odgłosy mew, kolory wybrzeża. Właściwie im mniej słońca, tym dla mnie przyjemniej, a dla Bałtyku i plaży piękniej. W sezonie o to trudno, ale nadrabiam wtedy wieczorami, kiedy plaże się wyludniają.
Tym razem przeżyłam szok. Konrad Bagiński, kolega z zaprzyjaźnionej redakcji INN:Poland, napisał o tym samym zaskoczeniu w swoim felietonie, on wakacjował w Ustce. Z jego obserwacji wynikało, że wybrzeże pustoszeje w tygodniu, a zapełnia się w weekend. Ja jednak pojechałam nad morze właśnie na weekend! Piątek-niedziela. Do Łeby. Jednej z popularniejszych miejscowości! Plaże świeciły pustkami.
Rany, jakie to było wspaniałe!
Za drogo na wczasy nad Bałtykiem
Lepszego dowodu na to, że inflacja nas wykończyła, chyba nie znajdziecie. I żadne pińcset- i osiemsetplusy tego nie zmienią. Nie ma już bonów turystycznych, ceny w hotelach masakryczne, wyjazd all inclusive za granicę jest konkurencyjny dla tego, co trzeba zapłacić za wczasy nad polskim morzem. Do tego dochodzi pogodowa ruletka. Nic dziwnego, że skoro jest drogo, Polacy coraz częściej rezygnują z wakacji w kraju.
A jeśli już ma być urlop nad Bałtykiem, turyści szukają kwater z aneksem kuchennym, gdzie sami sobie gotują. Oszczędności szukają wszędzie. Przywożą wyżywienie w słoikach, jadą na tydzień zamiast na dwa. Wp.pl wylicza, że obiad dla rodziny w Krynicy Morskiej w 2018 roku kosztował 164 zł, w latach 2020-2021 ponad 200 złotych. W tym roku trzeba się liczyć z wydatkiem rzędu 300 zł.
Właściciele apartamentów i pensjonatów skarżą się, że goście smażą ryby w pokojach, a zapach przeszkadza innym wypoczywającym i – co gorsza – wsiąka w ściany i tkaniny. Żeby się pozbyć tych rybnych aromatów, przedsiębiorcy muszą zamawiać dearomatyzację. Koszt, jak donosi wp.pl, to od 500 do nawet 1100 zł. Pojawiły się więc pierwsze zakazy smażenia i pieczenia ryb w pokojach. Za ich złamanie grozą wysokie kary pieniężne.
Jest drogo, jest więc i pusto
Napisałabym, żebyście jechali nad morze, bo jest pięknie i bez tłumów, ale wtedy zatłoczycie te plaże, a ja znowu się tam wybieram. To może jednak jedźcie za granicę, byłam w lipcu na Sardynii, tam były tłumy na plażach. A Bałtyk zostawcie mnie. Dziękuję!