Ewa jest nauczycielką klas I-III od 13 lat. Jak sama pisze o sobie, jest pedagogiem z powołania, kocha dzieci, lubi kontakt z rodzicami i czerpie prawdziwą przyjemność z uczenia, ale w tym roku o to wszystko będzie ciężko, bo uczyć nie ma kogo.
Reklama.
Reklama.
To nie jest praca dla pieniędzy
"Dziś, żeby być nauczycielem, trzeba mieć zaplecze finansowe, z etatu w szkole nie da się utrzymać. Wiedziałam o tym, kiedy kończyłam studia, dlatego równolegle skończyłam grafikę komputerową i z tej działalności opłacam rachunki. Praca w szkole to raczej wolontariat, większość pensji przeznaczam na pomoce dydaktyczne. Wiem, że nie każdy nauczyciel może sobie na to pozwolić" - zaczyna swój list kobieta.
Ewa od września jest wychowawczynią pierwszoklasistów. Liczyła na spokojne trzy lata, zupełne inne, niż te spędzone z poprzednimi wychowankami. "Moja poprzednia klasa trafiła, delikatnie mówiąc, pechowo. Zaczęli szkołę w 2019 roku, zaraz potem weszło zdalne nauczanie. Z nimi nie udało nam się nawiązać prawdziwych relacji i wiem, że nie są tak dobrze przygotowani do dalszej edukacji jak poprzednie roczniki. Teraz miało być inaczej" - pisze Ewa.
Teraz i tak nie ma kogo uczyć
Bieżący rok szkolny kobieta rozpoczęła z wielką nadzieją, że edukacja w Polsce wróci na właściwe tory. "O wynagrodzeniach w szkole nawet nie chcę się rozwodzić, nie będę też mówić o szefie MEiN - to nie jest pierwszy nieudolny minister. Ale tego, że dostając pod opiekę 25 dzieci, nie będę miała kogo uczyć, się nie spodziewałam" - przyznaje nauczycielka.
Już w drugim tygodniu września w klasie zjawiło się zaledwie 12 dzieci, przez cały wrzesień nie zdarzyło się, żeby było ich więcej niż 15 osób. W pierwszy poniedziałek października pojawiła się szóstka pierwszaków. "No i bądź tu mądra i ucz tych, którzy przychodzą, bez szkody dla reszty" - pisze Ewa.
Kobieta na zebraniu rozmawiała z rodzicami o tym, dlaczego dzieci nie chodzą do szkoły. "Ktoś ma gorączkę, ktoś inny kaszle albo kicha, większość zostaje w domu z katarem. Dlaczego? Bo przecież nie wolno chorych dzieci przyprowadzać - pandemia, szkoła ma zapis w statucie" - przyznaje nauczycielka.
Nie popadajmy w paranoję
Nauczycielka próbowała przekonać rodziców, że lekki katar czy przeziębienie bez gorączki w zasadzie nie są groźną infekcją, wręcz w wielu przypadkach może być objawem alergii albo naturalną reakcją obronną organizmu na szkolną florę bakteryjną. "Moim zdaniem zostawianie w tej sytuacji dziecka w domu to absurd, musi nabrać odporności, ale też musi się uczyć" - czytamy.
Ewa zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt licznych nieobecności pierwszaków. "Część z tych dzieci nie powinna być klasyfikowana, bo po reakcjach rodziców widzę, że zdecydowanie nie będzie ich więcej niż przez połowę roku. Dziecko kichnie i zostaje w domu. A ja nie mogę uczyć tych, którzy chodzą, bo reszta będzie mieć względem tych obecnych ogromne zaległości" - pisze.
Nauczycielka doszła do wniosku, że nie może już dłużej czekać i w końcu zaczyna prowadzić normalne lekcje dla tych nielicznych. "Nie chcę ich karać za to, że chodzą do szkoły. Jedyne co mogę zrobić, to apelować do rodziców o odrobinę rozsądku i do mediów, aby nie siać fermentu, że ze szkół odprawiamy kichające dzieci. Wiemy, jak było przed pandemią i dziś nie każdy katar to COVID-19 i zamykanie szkół" -podsumowuje.
Niewidzialne żniwo
"Myślimy i mówimy często o tych dzieciach, które przez zdalne nauczenie gorzej niż wcześniejsze roczniki wypadły na maturze, czy o tych, które przytyły zamknięte w domu. Jednak zapominamy o jeszcze jednej grupie, która ucierpi. O niewidzialnym żniwie pandemii. Dziś, kiedy szkoły są otwarte i dzieci uczą się stacjonarnie, część z nich nie uczy się wcale" - pisze Ewa.
Kobieta zauważa, że rodzice przesyłają sobie lekcje w formie zdjęć i nie ma tu mowy o tłumaczeniu tematu czy samodzielnym odrabianiu prac domowych. "Maluchy dostają zdjęcie na smartfona i przerysowują literki. Kiedy przychodzą po chorobie to widać, że materiał nie jest opanowany, choć zeszyty uzupełnione. To się na nich odbije" - czytamy w liście.
Lepiej przejdźcie do edukacji domowej
Nauczycielka apeluje do rodziców, aby w miarę możliwości, jak najczęściej posyłali dzieci do szkoły, niezależnie od kataru, który sam w sobie nie jest przecież chorobą. Zdaniem Ewy, ci rodzice, którzy upierają się przy zostawianiu dzieci z drobnymi infekcjami w domu, powinni rozważyć edukację domową.
"Wówczas weźmiecie na siebie odpowiedzialność za uczenie dzieci, one na koniec roku będą musiały zdać egzamin i przynajmniej będzie wiadomo na pewno, czy są gotowe do kolejnego etapu. A tak na koniec usłyszę, że to ja nie nauczyłam dziecka. A kiedy zarekomenduję zostawienie go na kolejny rok w pierwszej klasie i tak się nie zgodzą" - podsumowuje Ewa.
To te dzieci zapłacą zaległościami za nadgorliwość rodziców i wadliwość systemu. Przypomnijmy, że w poprzednim roku szkolnym mieliśmy problem z uzyskaniem jednoznacznej odpowiedzi od MEiN i Sanepidu, czy z katarem dziecko do szkoły może chodzić, czy nie. Decyzja zostaje więc w rękach rodziców i władz konkretnych placówek.