Temat przedszkolnych infekcji powraca co roku jak bumerang. To właśnie maluchy z katarem, biegunką i podwyższoną temperaturę przyprowadzane przez rodziców do placówek najczęściej są bohaterami listów, które w Mama:Du dostajemy od was. W wiadomościach zwróciliście nam uwagę na jeszcze jeden aspekt tych infekcji.
Po lekturze listu Ewy o chorych przedszkolakach zasypaliście nas swoimi historiami.
Często zauważacie, że dyrekcja każe nauczycielkom przyjmować do sali wszystkie dzieci, których rodzice deklarują, że maluch jest zdrowy.
Zaświadczenie od lekarza, które przedstawiają w placówkach rodzice, często sugeruje, że lekarz nie wiedział dziecka.
Nie tylko rodzice są winni
Po publikacji listu Ewy, która opisała sytuacje z przedszkola córki, gdzie mama przyprowadziła dziecko z problemami żołądkowymi i po kilku dniach chorowała cała grupa, najczęściej pisaliście, że to standard. Większość z was opowiadała o rodzicach, którzy w samochodzie pod przedszkolem dają dzieciom syrop i krople do nosa, żeby tylko wepchnąć malucha do sali i zniknąć. Jednak nie tylko.
Otrzymaliśmy również wiadomości, które za takie podejście obwiniają... władze placówek. W przedszkolu, do którego chodzi syn Agnieszki, dyrekcja poleciła nauczycielom odmawiać rodzicom udzielania informacji o stanie zdrowia dzieci w grupie. Brzmi abstrakcyjnie? Owszem, niestety, kobieta zapewnia, że to prawda. Podobnych wiadomości dostaliśmy kilka.
Nauczycielki są bezsilne
"Któregoś dnia odprowadzałam syna do przedszkola, w szatni spotkaliśmy jego kolegę z mamą. Chłopiec kasłał. Nie jestem lekarzem, ale słuchać było, że to kaszel mokry, a dziecku się odrywa" - pisze Agnieszka. Po wyjściu z przedszkola zapytała mamę kaszlącego dziecka na forum dla rodziców, czemu zaprowadziła do przedszkola chore dziecko.
"Odpowiedziała, że to kaszel poinfekcyjny, co było oczywistą bzdurą, zadzwoniłam więc do nauczycielki. Dowiedziałam się, że już dzień wcześniej kilkukrotnie dzwoniła do mamy chłopca, żeby zabrała dziecko, bo jest chore, jednak ta nie odbierała... Tym razem nauczycielce udało się sprowadzić matkę. Ale nie myślcie, że zabrała chore dziecko do domu" - kontynuuje kobieta.
Papier jest cierpliwy, wszystko przyjdzie
Jak wynika z relacji Agnieszki, mama przyjechała po syna, zabrała go prosto do lekarza i po krótkiej chwili odwiozła dziecko razem z zaświadczeniem, że maluch jest zdrowy. "Dziecko po tej wycieczce leżało w przedszkolu na dywaniku z gorączką. Gdzie jest odpowiedzialność matki, lekarza, który to zaświadczenie wystawił? W kolejnych dniach frekwencja w grupie znacznie spadła" - wspomina mama przedszkolaka.
Kobieta jednak największy żal za zaistniałą sytuację ma do dyrekcji placówki. "Pani dyrektor, kiedy odkryła, że sprawa jest dość poważna i inni rodzice zaczęli dopytywać, jak to możliwe, że chore dziecko leży cały dzień w sali, postanowiła odciąć nas od informacji. Poleciła nauczycielkom, aby odpowiadały na wszelkie pytania rodziców, powołując się na brak upoważnienia do udzielania informacji o stanie zdrowia innych dzieci. I już - załatwione" - kończy swoją wiadomość.
Dywan jak szpital
"Może nie w przedszkolu, ale w drugiej klasie podstawówki spotkała nas bardzo podobna sytuacja" - pisze z kolei Marta. Jej syn wrócił ze szkoły i opowiadał, że jedna z koleżanek bardzo źle się czuła, więc nauczycielka poleciła jej, aby ułożyła się na dywanie i przykryła swoją kurtką. Kobieta nie mogła uwierzyć, w to, co usłyszała. Tego samego dnia w szkole było zebranie.
"Jeszcze przed wywiadówką inni rodzice potwierdzali wersję syna. Koleżanka miała mieć wysoką gorączkę, ale tata po nią nie przyjechał, bo spał po nocnej zmianie w pracy. Ośmiolatka wróciła do domu szkolnym autobusem. Na zebraniu była jej mama, dopytywaliśmy o samopoczucie córki, przyznała, że mała nie czuje się najlepiej" - Marta założyła, że dziewczynka zostanie w kolejnych dniach w domu, myliła się.
"To brzmi jak Si-Fi, ale następnego dnia, to chore dziecko przyjechało do szkoły i na czwartej lekcji znów leżało na dywanie. Pewnie syropek puścił... Nie muszę chyba mówić, że ferie cała klasa powitała z infekcją?" - ironizuje kobieta.
Szkoda wolnego na chorowanie
Z większości listów wyłania się obraz rodziców, którzy posyłają dziecko do placówki, zasłaniając się tym, że w domu nie ma kto z nim zostać. Tyle że szkoła czy przedszkole nie są przechowalnią dla chorych dzieci. "Zasłaniają się ważnym zebraniem, brakiem umowy o pracę... Rodzice potrafią wpuszczać dzieciom nawet krople do oczu przed wejściem do sali, żeby wyglądały na zdrowsze" - pisze z kolei Iwona, nauczycielka z przedszkola.
Kobieta podkreśla, że rozumie to, że nie każdy ma komfort skorzystania z płatnej opieki nad dzieckiem, ale ona i jej koleżanki nie dość, że narażają siebie, pozostałych uczniów, to zanoszą te infekcje również do domu, gdzie zarażają własne dzieci.
"Potem rodzice mają pretensje, że w szkole czy przedszkolu znów zastępstwo. A my musimy zająć się własnymi dziećmi, bo przynosimy im infekcje z pracy" - dodaje Iwona. Jednak dyrekcja każe przyjmować dziecko, jeśli rodzić deklaruje, że jest zdrowe, bo to "jego odpowiedzialność".