Jest ich wielu, znaleźli sposób, żeby nie zamykać rodziny na kwarantannie. Swoimi "trikami" dzielą się w sieci, opowiadają o nich szeptem innym. Dlaczego szepczą? Bo wiedzą, że robią źle. Ale przecież idą święta. Rodzice ery wirusa, którzy ukrywając własne zakażenie, pozwalają domownikom roznosić je dalej. To się nigdy nie skończy.
Córka Karoliny skarżyła się na potworny ból głowy, kobieta pracuje w przychodni, zabrała więc Weronikę na test. Wiedziała, że u 12-latki, to może być objaw COVID-19. To było w przedostatnim tygodniu nauczania stacjonarnego. - Test wyszedł pozytywny, zadzwoniłam od razu do kilku mam, z którymi mam kontakt, poinformować je, że w klasie jest koronawirus. Następnego dnia dziecka do szkoły nie posłała jedna - przyznaje moja rozmówczyni. Reszta rodziców czekała na SMS z sanepidu.
- Nie chodziło o to, żeby robić jakieś śledztwo, ale byłam ciekawa, gdzie Wera złapała to paskudztwo. Po tygodniu dowiedziałam się przypadkiem, że jedna z matek z klasy miała COVID-19 dwa tygodnie wcześniej. Jej syn cały czas chodził do szkoły, bo "nic mu przecież nie było" - wspomina kobieta.
Testy z apteki
Jak to możliwe, że domownicy zakażonej nie zostali objęci kwarantanną? Bardzo prosto, wystarczyło zrobić test antygenowy z apteki, nierejestrowany, nikt nie zapyta, jaki jest wynik. Taki test zrobiła mama Konrada, który, tak samo zresztą jak jego młodszy brat, chodził do szkoły, kiedy mama leżała w domu z gorączką i dusiła się od kaszlu.
Tata chłopców, który każdego wieczora kładł się obok chorej żony w łóżku, jest właścicielem sklepu, wstawał i szedł do pracy. Po dwóch tygodniach od choroby żony musiał zamknąć sklep, wszyscy pracownicy byli chorzy. W klasie Konrada, oprócz Weroniki, oficjalnie zachorowało jeszcze jedno dziecko - syn pediatry. Reszta? Zdrowa? A może rodzice policzyli, że dodatni wynik testu dziecka oznacza dla niezaszczepionych domowników kwarantannę, która skończy się dopiero po świętach, więc się nie opłaca?
Mama chłopców nie czuje się winna, pracownicy męża mogli złapać wirusa gdzieś indziej, Konrad nie miał żadnych objawów, więc z pewnością też nie zaraził Weroniki, ani nikogo innego. Ona uważa, że COVID-19 to nic strasznego, co prawda dwóch dni choroby zupełnie nie pamięta, ale potem było już tylko lepiej.
Jak oni będą w domu, to ja nie odpocznę
Irmina przyjęła dwie dawki szczepienia. Jak sama mówi, nie chce myśleć, jak przeszłaby COVID-19 bez nich. - Było strasznie ciężko, ponad tydzień nie mogłam wstać z łóżka. Długo gorączkowałam, minął już miesiąc, a ja nadal mam wrażenie, jakby ktoś siedział mi na klatce piersiowej - przyznaje.
Kiedy pytam, kto w tym czasie zajmował się dziećmi, odwraca głowę i ścisza głos. - Chodzili do szkoły, Piotrek musiał pracować, ja nie dałabym rady się nimi zająć - szepcze i widzę, że wstyd jej o tym mówić. Irmina zrobiła test z apteki, wyszedł dodatni, zresztą, bez niego też wiedziała, co jej dolega. Jak mówi, miała książkowe objawy.
- Straciłam węch, smak, pojawił się duszący kaszel, miałam trudności z oddychaniem. Gdybym poszła na "oficjalny test" zamknęliby nas wszystkich w domu. Mąż jest taksówkarzem, sprawa jest prosta, jak nie pracuje, to nie zarabia, ale banku to nie interesuje, kredyt spłacać trzeba - wyjaśnia, nieco pewniej swoje motywy. Dodaje, że musiała odpocząć, dojść do siebie, żeby zająć się dziećmi, kiedy one zachorują.
I zachorowali, najpierw Krzyś. Zadzwonili z przedszkola, że wysoko gorączkuje i żeby mama go odebrała. - Pojechałam do pediatry, od razu skierował nas na test, pytał, czy dziecko miało kontakt z zakażonym. Skłamałam. Krzyś okazał się dodatni, wtedy już i Kuba musiał zostać w domu. Po kolejnych dwóch tygodniach zaraził się i on, ale nie pojechaliśmy na test. Przeszedł łagodnie i po tygodniu poszedł do szkoły. Na dwa dni, potem było już zdalne.
Lepiej mów o tym szeptem
- Córka była na kwarantannie, bo nauczycielka zachorowała. W klasie co chwila słychać było, że jakieś dziecko gorączkuje, ale wszyscy rodzice dzwonili tylko po teleporadę. Podobno wszystkich rozłożyła angina. Maja po zakończonej kwarantannie poszła do szkoły na jeden dzień, była połowa klasy, reszta z wysoką gorączką w domu - zero testów - mówi Aneta.
Jednak po jednym dniu w szkole, jej córka także wstała z wysoką gorączką. - To była środa - ostatni tydzień przed zdalnym nauczaniem. O 6.30 napisałam na klasowym forum, że córka gorączkuje i jedziemy na test - wspomina Aneta. Jak sama mówi, treść niektórych wiadomości, które otrzymała od innych rodziców, nie nadaje się do publikacji. - Powiedzmy delikatnie, nazwali mnie Grinchem, który za wszelką cenę chce zrujnować im święta - wspomina.
Maja otrzymała pozytywny wynik testu. Dzieci z jej klasy znów wylądowały na kwarantannie. - Wiem, że nie tylko ona ma objawy, ale rodzice nie testują dzieciaków. Mówią, że chociaż drugi dzień świąt spędzą "normalnie z rodziną" - dodaje Aneta. Normalnie, czyli z bliskimi, dziadkami, ciociami i ich rodzinami. Czy zarażają? Cóż, czasy mamy takie, że podobno każdy ryzykuje.
Skrajnie nieodpowiedzialni
Karolina mówi wprost - To głupota, skrajna nieodpowiedzialność i narażanie innych. Mój syn ma problemy z sercem, jego COVID-19 może kosztować najwyższą cenę. Izolujemy go od Wery, ale i tak mam żal do tych, którzy wiedząc, że są chorzy, puszczają dzieci do szkoły. Albo nie testują ich, bo święta - przyznaje.
Nie ma wątpliwości, że to takie zachowania doprowadzają do kolejnych fal pandemii. Przecież wiadomo, że chorobę można przejść bezobjawowo lub skąpoobjawowo. I roznosić ją.
- Wiesz, nawet przez chwilę się zawahałam - mówi Irmina. - Dziś myślę, że te testy powinny być dostępne za darmo w przychodni, ale z obowiązkiem wykonania go na miejscu i oddania pielęgniarce. Powinny podlegać rejestrowi. Wtedy nie moglibyśmy oszukiwać w tę grę.